poniedziałek, 12 grudnia 2016

Polacy na Wyspie, relacja Moniki cz. II

Ten pierwszy tydzień wykorzystaliśmy również na poznawanie samej Wyspy. I tak, Wyspa jest piękna – zachwyciło mnie tu wszystko – cisza, spokój, przepiękne kolory, niepowtarzalne widoki, latarnie morskie, wiatr, klify, plaże, piasek, drogi i morze. Jeszcze gdy planowałam podróż, wiedziałam, że chcę zobaczyć dużo latarni morskich – są one nieodłącznym elementem krajobrazu Wyspy. Mimo że jest ich tak wiele – każda jest inna! Udało nam się odwiedzić kilkanaście z nich.
Pierwszą była latarnia w North Rustico (North Rustico Harbour Lighthouse) – kształtem przypomina latarnię w New London. Obie mają charakterystyczną formę domku, a ta miała też komin. Latarnia jest aktywna, zbudowano ją w 1876 roku. Ma 12,4 metra i została zelektryfikowana w 1960 roku. Świeci żółtym światłem. North Rustico jest miejscowością leżącą na wschód od Cavendish i podobno tu przygotowuje się najlepsze homary. Drugą latarnią, którą poznałam, była Covehead Harbour Lighthouse znajdująca się nad Zatoką Covehead, tuż za mostem łączącym Brackley i Dalvay. Przewodnik (2016 Visitor’s Guide) mówi, że jest to prawdopodobnie najczęściej fotografowana latarnia na Wyspie. Kto by pomyślał – należy do tych mniejszych, niepozornych, ale może właśnie w tym tkwi jej urok. Ma 8,2 metra i jest bardzo młodą latarnią – zbudowano ją w 1975 roku, dlatego od razu była zautomatyzowana. Świeci na biało. W jej sąsiedztwie pomieszkiwał wąż – był to chyba pończosznik prążkowany.
Domek rybacki w North Rustico

Latarnia w North Rustico

Latarnia Covehead


Tego samego dnia znaleźliśmy kolejną latarnię – była nią St. Peter's Harbour Lighthouse. Znajduje się ona niedaleko Greenwich i jest malowniczo otoczona wydmami. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że jest nieczynna (od 2008 roku). Nie wiadomo dokładnie, kiedy ją zbudowano – przyjmuje się, że mógł to być 1876 rok. Jest bardzo podobna do latarni przy porcie Covehead, ale znajduje się w opłakanym stanie. Bardzo mi było jej szkoda, zwłaszcza że wokół niej jest przepiękna plaża.

Latarnia St. Peter's Harbour 

Kolejnego dnia poznaliśmy dwie nowe latarnie – New London i Cape Tryon. Znajdują się stosunkowo blisko siebie, ale są tak od siebie różne. Pierwsza z nich (New London Back Range Light) strzeże portu New London. Zbudowano ją w 1876 roku i choć zelektryfikowano w 1960, teraz prąd nie jest do niej doprowadzony – działa na panele fotowoltaiczne od 2009 roku, które znajdują się na jej wieży. Niedawno przeszła renowację i teraz aż cała lśni. Ma 13 metrów i świeci na biało.




Jej sąsiadka jest zupełnie inna – przede wszystkim młodsza o 89 lat. Latarnia Cape Tryon z racji swojego położenia wydaje się majestatyczna i niedostępna, choć wcale nie jest najwyższą latarnią na Wyspie (wieża ma 12,4 metra, świeci białym światłem – choć dla mnie jest ono po prostu zielone). Znajduje się nad stromym i wysokim klifem (od poziomu morza do soczewek latarni jest 33 metry!), co dodaje jej powagi i majestatu, a jej światło widać z plaży w Cavendish. Gdy odwiedziliśmy ją pierwszy raz, trafiliśmy na najbardziej słodki zapach na świecie – od strony lądu latarnia była otoczona ogromnym polem koniczyny, która wtedy kwitła.




Zobaczyliśmy też trzecią i czwartą latarnię tego dnia. Pierwszą z nich zobaczyłam dzięki uprzejmości Bernadki, która zabrała nas na plażę Cousin’s Shore. Tuż nad brzegiem morza stoi Former Cape Tryon Lighthouse. Powstała w 1905 roku i była aktywna do 1965. Dziś jest własnością prywatną, w której na co dzień mieszkają państwo Somersowie (ciekawe, jak to jest – mieszkać w latarni morskiej na Wyspie Księcia Edwarda). Czwarta tego dnia latarnia (Brighton Beach Front Range) znajduje się przy Queen Elizabeth Drive w Charlottetown między domami mieszkalnymi. Należy do tych starszych (1889-90), świeci na żółto, a wieża ma wysokość 12,4 metra. W 2000 roku została zniszczona podczas sztormu, na szczęście dziś nie ma po tym śladu.
Dom państwa Somersów

Latarnia w Charlottetown

Domki w Charlottetown

Przez kolejne trzy dni dużo jeździliśmy i oglądaliśmy – wśród innych rzeczy znalazł się też czas na poznanie aż kilkunastu nowych latarni! I tak – w sobotę skierowaliśmy się na zachód Wyspy, po drodze do Malpeque zatrzymaliśmy się niedaleko miejscowości Darnley. Tam są aż dwie latarnie – właściwie tuż obok siebie. Pierwsza (Malpeque Outer Back Range Light) stoi bliżej drogi i jest otoczona polami – łatwo ją zauważyć, choć wieża ma tylko 7,7 metra. Nie można było jednak podjechać do niej bliżej – ta czerwona droga na zdjęciu jest drogą prywatną. Wiedzieliśmy jednak, że tuż za nią, choć niewidoczna z tej strony, jest druga latarnia (Malpeque Outer Front Range Light) – postanowiliśmy więc pojechać na plażę i podejść do niej od strony morza. To była jedna z przyjemniejszych wycieczek – nie dość, że znalazłam tam dużo czerwonego piasku, to jeszcze trafiliśmy na Teapot Rock (a nawet nie wiedzieliśmy o istnieniu tej skałki). Obie latarnie mają czerwone światło.

Latarnia Malpeque Outer Back Range Light

Latarnia Malpeque Outer Front Range Light

Gdy tego dnia wracaliśmy z Lower Bedeque, byliśmy zbyt blisko Seacow Head, żeby tam nie pojechać. Latarnię usytuowano w pięknym miejscu – podobnie jak Cape Tryon przy wysokim klifie. Jest jedną ze starszych latarni, powstała 1863 roku. W 1979 przeniesiono ją dalej w ląd z powodu erodującego klifu. Wieża ma 18,3 metra i świeci na biało. To wspaniałe miejsce widokowe – po lewej można zobaczyć most Konfederacji, na wprost – linię brzegową Nowego Brunszwiku. W drodze powrotnej uznaliśmy, że nigdzie się nie spieszymy, więc możemy obejrzeć jeszcze jedną latarnię. Nie pojechaliśmy więc prosto do Cavendish, tylko przejeżdżając czwarty tego dnia raz koło szkoły w Lower Bedeque, dojechaliśmy do MacCallums Point – tam czekała latarnia zupełnie inna niż te, które do tej pory widziałam – pękata i okrągła, a na dodatek stojąca na środku wody – Indian Head Lighthouse. Gdy jest odpływ, można dostać się do niej pieszo po głazach. Wieża ma prawie 13 metrów wysokości, świeci białym światłem, a powstała w 1881 roku.
Latarnia Seacow Head

Latarnia MacCallums Point

W niedzielę ruszyliśmy na wschód. Po mszy w bazylice św. Dunstana w Charlottetown (w kościele jest obraz Miłosierdzia Bożego podarowany przez Jana Pawła II z napisem Jezu, ufam Tobie po polsku!) naszym pierwszym głównym przystankiem była latarnia Point Prim. Jest piękna, smukła i wysoka, a także wyjątkowa pod dwoma względami – to najstarsza latarnia na Wyspie (zbudowana w 1845 r.), a także jedyna murowana (z zewnątrz jest wyłożona gontem, więc wygląda na drewnianą, ale w środku są już tylko cegły). Latarnię można obejrzeć od środka – za cztery dolary weszliśmy po krętych schodkach na samą górę! Widok był zachwycający – wieża ma 18,6 metra.



Punktem docelowym tego dnia była Panmure Island – żeby tam dojechać, poruszaliśmy się granatową trasą, która prowadziła nas tuż przy samym wybrzeżu. Dzięki temu po drodze mogliśmy zobaczyć jeszcze trzy latarnie w Wood Islands oraz latarnię w Cape Bear. Trzy latarnie w Wood Islands znajdują się teraz obok siebie – do 2007 roku dwie z nich (Front and Back Range Light) strzegły wejścia do portu, z którego wyrusza Northumberland Ferry. Gdy przeszły na emeryturę, udało się je uratować od zniszczenia i znalazły azyl obok trzeciej – największej – latarni. Ta największa to Wood Islands Lighthouse, jest aktywna i otwarta dla zwiedzających (my jednak nie wchodziliśmy do środka). Ma charakterystyczną bryłę - składa się z trzech części – wieży (16,5 metra), domku z kominem i najmniejszego – powiedzmy – przedsionka.
Latarnie Wood Islands

Dalej na wschód znajduje się Cape Bear – otoczona drzewami z dwóch stron. Z wyglądu raczej niepozorna, ale to właśnie tu usłyszano pierwsze sygnały SOS z Titanica. Teraz latarnia jest już nieczynna (od 2011 roku), ale otwarta dla turystów. Powstała w 1881 i ma 12,2 metra wysokości. Niedaleko od tego miejsca, a po drodze dla nas, nawigacja pokazywała jeszcze dwie latarnie. Zobaczyliśmy z daleka jedną z nich – Murray Harbour Front Range Light/Beach Point Front Range Light. Gdy robiłam jej zdjęcie, byłam przekonana, że jest nieczynna – takie maleństwo znajdujące się na plaży. I choć rzeczywiście jest mała (ma 7,2 metra), to wciąż aktywna – od 1878 roku. W 2010 roku podczas sztormu została zupełnie zniszczona i nie planowano jej odbudowy. Mieszkańcy jednak stanęli w jej obronie i dopięli swego – latarnia zaczęła działać już po roku.
Latarnia Cape Bear

Latarnia Murray Harbour Front Range Light/Beach Point Front Range Light

Popołudniem dojechaliśmy do latarni Panmure Island – jej zdjęcie zdobi okładkę mapy Wyspy, a ponieważ zdjęcie jest piękne, bardzo chciałam tam pojechać. Na plaży tego dnia nie było już nikogo, więc cały krajobraz mieliśmy tylko dla siebie. Do latarni można wejść i ją zwiedzić, choć nie da się tego zrobić od strony morza – latarnia stoi na klifie otoczonym siatką. Należy do starych latarni (powstała w 1853 roku) i jest wysoka – ma 18,6 metra.




Ostatnią odwiedzoną przeze mnie latarnią (kolejnego dnia) była latarnia na przylądku Cap (Cape) Egmont – znajduje się na południowym zachodzie Wyspy i prowadzi do niej trasa czerwona. Latarnia należy do tych średniej wysokości (standardowe 12,4 metra), ale widok stamtąd był niezwykły – budynek ustawiono nad stromym i dość urwistym wybrzeżem, a dodatkowo tego dnia trafiliśmy na silny wiatr i jakiś duży odpływ – woda była czerwona! Cap Egmont również musiała zmienić miejsce – w 2000 roku przeniesiono ją dalej w głąb lądu z powodu erodującego klifu.
Latarnia Cap Egmont

Skała przy Cap Egmont

Nad takim klifem stoi latarnia Cap Egmont; i ta czerwona woda!

Latarnie na Wyspie mają w sobie niezwykły urok. Połączenie w jedną scenerię wysokiego czerwonego klifu lub delikatnej plaży z wydmami, granatowego lub szarego morza oraz białej latarni – za każdym razem mnie zachwycało. Naprawdę, latarnie na Wyspie są urocze i już zawsze będą mi się kojarzyły jako cecha charakterystyczna Wyspy Księcia Edwarda – bo gdzie indziej znajdziemy ponad 60 latarni na tak niewielkim obszarze? 
Dzień, kiedy byliśmy przy latarni Cap Egmont (był to poniedziałek), miał być – zgodnie z planem – przedostatnim dniem na Wyspie. W dalszą podróż mieliśmy wyruszyć we wtorek, jednak już w piątek czy sobotę Paweł zasugerował zmianę planów – zamiast zwiedzić inne części Kanady, mogliśmy wydłużyć pobyt na Wyspie o kolejne kilka dni. Odwołaliśmy rezerwacje w kilku miejscach i zostawiliśmy tylko jedno – Cape Breton w Nowej Szkocji. Wyruszyliśmy we wtorek, a na Wyspę wróciliśmy w środę wieczorem. To była męcząca wycieczka (w obie strony zrobiliśmy około 1200 kilometrów), dlatego postanowiliśmy, że przez te kilka dni, które zostały na Wyspie, nie będziemy już nigdzie jeździć, tylko odpoczywać w Cavendish i najbliższej okolicy. Tym razem zatrzymaliśmy się w Silverwood Motel – mogę polecić to miejsce, oceniam je najwyżej ze wszystkich miejsc w Kanadzie, w których nocowaliśmy, a łącznie było ich sześć.
Czymś, na co cieszyłam się równie mocno jak na latarnie, były plaże i morze. Plaże na Wyspie są przepiękne! Nie wiem, jak wyglądają one w sezonie, ale we wrześniu były wspaniałe: prawie puste, czyste i tajemnicze. Wyspa w ogóle jest bardzo czystym i zadbanym miejscem! W lasach czy przy drodze nie ma śmieci, a nawet w Charlottetown, czyli w stolicy, jest czysto i schludnie. Miałam okazję pobyć na kilku plażach i były to głównie plaże na północy. Północne plaże w przewodniku są opisywane jako te z białym piaskiem, czerwony natomiast mają te przy Red Sands Shore (południe). Na półce u mnie stoją trzy słoiczki z piaskiem: jeden zebrany na plaży w Cavendish, drugi przy plaży niedaleko Darnely i trzeci z polskich Chałup. Wszystkie mają inny kolor – biały jest jednak tylko piasek z Chałup. Przewodnik po Wyspie się zatem myli – piasek na całej Wyspie jest czerwony, choć w różnych odcieniach! 
Oczywiście – plażą, którą odwiedziłam jako pierwszą, była plaża w Cavendish. Wybraliśmy się tam od razu po przyjeździe i zakwaterowaniu w Green Gables Boungalow Court. Myślę, że poznałam ją dosyć dobrze – ponieważ mieszkaliśmy blisko, odwiedziliśmy ją kilka razy. Wybrzeże w Cavendish jest bardzo zróżnicowane. Od strony wschodniej znajdują się piękne czerwone klify, po których można się wspinać. W jednym z wyższych punktów jest taras widokowy, z którego świetnie widać zielone światełko latarni Cape Tryon. W stronę zachodnią klif przekształca się w złoto-miedziane wydmy porośnięte trawą (przy wejściu na każdą wydmową plażę stoją tabliczki z napisem „Healthy dunes make healthy beaches” –bardzo polubiłam to zdanie i za każdym przy wejściu na plażę je sobie powtarzałam). Za wydmami znajduje się Jezioro Lśniących Wód*, a właściwe staw Macneillów, po którym prowadzi drewniany mostek – trasa ta nazywa się Dunelands Trail. Jeśli pójdzie się dalej na zachód, tuż przy plaży znajduje się staw Clarków: od południa otoczony lasem, przez który prowadzi urocza ścieżka, od wschodu – zielonymi wydmami, a od północy – akurat tego dnia, kiedy tam spacerowaliśmy – wzburzonym i głośnym morzem. Jeszcze dalej na zachód – gdy minie się już kemping – zaczynają się piękne wysokie wydmy, które ciągną się aż cztery kilometry! Koniec tego cypla znajduje się tuż przy latarni New London. Bardzo chciałam dojść aż do samego końca, ale się nie udało – było już za późno, żeby kontynuować wycieczkę. Bardzo miło wspominam to miejsce – tego dnia wiał silny wiatr, piasek z wydm fruwał, a przez to wydmy wyglądały, jakby się poruszały.
Staw Clarków

Plaża w Cavendish

Klif w Cavendish

Plaża w Cavendish o zachodzie słońca

Piękna była plaża niedaleko Greenwich – na której znajduje się latarnia St. Peter's Harbour. Do plaży prowadzi ścieżka wśród wydm, która mija latarnię – można się jej wtedy dobrze przyjrzeć. To było ciche i spokojne miejsce, w sumie bardzo zwyczajne, ale może właśnie dlatego mające taki urok – idealne, żeby czytać książkę, leżeć i słuchać morza, a nawet – chwilę pospać. Równie piękny był też Park Narodowy Greenwich – żeby dostać się na plażę, trzeba było przedostać się drewnianym mostem po jeziorze – podobnym jak na stawie Macneillów, ale dużo dłuższym. Można było też wspiąć się na górę po jednej w wydm, usiąść na drewnianych fotelach (znak charakterystyczny Kanady 
) i podziwiać widok – rozległe złoto-zielone wydmy i szaro-błękitne tego dnia morze.
Park Narodowy Greenwich

Wyspa zrobiła na mnie ogromne wrażenie pod każdym względem. Chociaż wiedziałam po zdjęciach Bernadki, czego mam się spodziewać, to jednak wszystko zachwyciło mnie tak zupełnie od nowa. Wyspa ma tak wiele do zaoferowania – tu jest wszystko w jednym miejscu. Wszystko dla osób ceniących ciszę, spokój, przestrzeń i piękno natury. Natura wykreowała tu niezwykłe krajobrazy – nie ma miejsca, którego nie chciałoby się uwiecznić na zdjęciu. Są tu wzgórza, drzewa, pola, drewniane domki, czerwone drogi, latarnie, czerwone klify ze skałami o przeróżnych kształtach, rozległe plaże z czerwonym piaskiem, majestatyczne morze. I jest też Ania i życzliwi mieszkańcy. Wiedziałam, że będę zachwycona Wyspą, ale nie wiedziałam, że w równym stopniu spodoba się także Pawłowi – on inaczej odbiera takie rzeczy. Potwierdzeniem tego było zdanie, które powiedział, gdy wracaliśmy z Cape Breton: „Gdy już się widziało Wyspę, reszta wschodniej Kanady wydaje się nudna”.

Plaża Mackenzie’s Brook


Orby Head

French River, gdy szukaliśmy Wymarzonego Domu Ani

Kensington


Klify koło latarni New London

Lisek mieszkający przy plaży w Cavendish

Tekst i zdjęcia: Monika Wasilewska

15 komentarzy:

  1. Wspaniały przewodnik po latarniach i plażach Wyspy :D Przyjemnie było odbyć tę podróż :) Dziękuję :)
    P.S. Zamawiam Latarnię St. Peter's Harbour oraz liska!! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy dzieki Monice przewodnik po latarniach :)

      Pozdrawiam Cie serdecznie!

      Usuń
  2. Inne spojrzenie na Wyspe,inne zakatki Wyspy to jest TO co chcialam zobaczyc,po przeczytaniu bloga Bernadki.Rownie piekne opisy i zdjecia,jestem pod wrazeniem Moniko.
    Szkoda tylko,ze na zadnym zdjeciu nie ma Ciebie.
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuje za komentarz w imieniu Moniki. :) Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  3. Kolejny wspaniały wpis , serdecznie dziękuję Pani Monice za te barwne wspomnienia z pobytu na wyspie , zdjęcie są cudowne , kto jest autorem ,czy też Pani Monika ? , tak czy inaczej jestem po wrażeniem . Pozdrawiam Krzysiek .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wspaniale zdjecia, prawda? :) Ciesze sie, ze Ci sie podobaly Krzysiu.

      Usuń
  4. Już doczytałem Pani Monika jest autorem zdjęć , jestem pod wrażeniem :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Buuuu, Uchomisia zamóiwła już liska.... buuuu.... No to może chociaż wiewióreczka i pole koniczyny są do wzięcia? ;)
    Przepiękne zdjęcia, im dłużej na nie patrzę, tym bardziej jestem przekonana, że na Wyspie nie da się zrobić byle jakiego zdjęcia. Tam wszystko jest cudowne!

    A wielbicieli rudowłosej Ani zapraszam tu: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=217942851991302&id=100013267662226

    Bernadko, to Twoja "wina", że zrobiłam te bombki. Gdybym się nie naczytała tego bloga i nie napatrzyła na Twoje zdjęcia, to by mi nawet przez myśl nie przeszło, żeby się za to brać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piasiu1, znajde i dla Ciebie liska :) W miedzyczasie mozesz cieszyc sie polem koniczyny i wiewiorka :) I masz racje - Wyspa jest tak fotogeniczna, ze kazda zrobiona na niej fotka dobrze wychodzi.

      Niestety ten link nie dziala :( Moze wyslesz zdjecie na mojego maila? bernadetamilewski@gmail.com Jestem ciekawa :)

      Pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  6. Dziękuję za miłe komentarze. Tak, jak napisała Piasia1 - na Wyspie nie da się zrobić nieciekawego zdjęcia. Pomyślałam, że jeśli ktoś jest zainteresowany dokładniejszymi informacjami dotyczącymi organizacji czy kosztów wyjazdu z Polski, podam swój mail: monika_wu@op.pl. Może będę mogła coś podpowiedzieć :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Cute fox. I miss PEI so much. You are the Montgomery know-it-all. Love, your beloved daughter.

    OdpowiedzUsuń
  8. I somehow missed these I think. Love the photos!

    OdpowiedzUsuń