sobota, 20 stycznia 2018

Życie na Wyspie cz. II


Kolejnym interesującym tematem jest robienie zakupów na Wyspie. Jeśli nie mieszka się w Charlottetown, Summerside lub jednym z miasteczek, dojazd do sklepu spożywczego jest większą wyprawą. Supermarkety znajdują się jedynie w dużych miastach — przy czym pojęcie dużego miasta jest tu bardzo umowne, gdyż w Charlottetown mieszka około 36 tys., a w Summerside około 15 tys. osób. Najlepszy wybór produktów spożywczych znajdzie się tu w Sobey’s i w trochę droższym Atlantic Superstore. Dla osób, które liczą się z każdym dolarem, dobrą opcją może okazać się też Walmart, w którym czasem można trafić na dobre okazje. Sporo mieszkańców Wyspy ma do takich sklepów co najmniej pół godziny drogi, czasem i ponad godzinę. W mniejszych sklepikach ceny są oczywiście wyższe, więc opłaca się pojechać dalej na większe zakupy. W domach bardzo często znajdują się zamrażarki — artykuły spożywcze kupuje się w większych ilościach, szczególnie w zimie, kiedy ze względu na warunki atmosferyczne być może nie będzie okazji pojechać na zakupy. Czasem zamykany jest most i wtedy ceny żywności, szczególnie warzyw i owoców, osiągają nowe rekordy. Wyspiarze muszą więc przygotować się na taką ewentualność i już w lecie robić różne przetwory, które przydadzą się w zimie. 

Osoby przyjeżdżające z USA zauważą różnicę w cenach — nawet po odliczeniu około 20% ze względu na słabszy kurs dolara kanadyjskiego, nadal ceny żywności, poza nielicznymi wyjątkami, są wyższe o 10 do nawet 100% (jednym z przykładów może być cena makaronu, który w amerykańskim supermarkecie można zawsze kupić za 1 dolara, czasem nawet za 69 centów, a na Wyspie płaci się ponad 2 dolary).  Droższe w porównaniu z cenami w USA są kurczaki,  jajka, nabiał, większość warzyw i owoców — pomimo tego, że Wyspa słynie z rolnictwa, ceny żywności mogą czasem szokować. Kiedy zdarzają się wyjątkowo dobre promocje, towaru zaczyna brakować. W lecie w jednym z supermarketów sprzedawano masło w promocji po 2,99 dolara za funt (ok. 45 dag) i wszyscy kupowali po 8 sztuk (3,6 kg masła), gdyż tyle można było kupić w promocyjnej cenie (normalna cena to 5–6 dolarów). Widziałam matkę z dwoma córkami, z których każda kupowała po 8 kostek masła! Z czymś takim nie spotykam się w USA — być może nasze promocje są częstsze albo mamy sklepy, w których można kupić żywność w korzystnej cenie nawet bez promocji (np. Aldi). 

Jedną z głównych różnic, jaką zauważam między sklepami na Wyspie a w moim stanie jest to, że brakuje pewnych produktów, do których się przyzwyczaiłam, szczególnie żywności organicznej i szeroko rozumianej zdrowej żywności. Wygląda poza tym na to, że rezultatem małego popytu na zdrowszą żywność jest jej zdecydowanie wyższa cena (mleko organiczne o 100% droższe od mleka organicznego kupowanego w USA i zlokalizowane po wielu trudach w czwartym odwiedzonym sklepie; w trzech poprzednich na moje pytania otrzymywałam odpowiedź, że coś takiego nie istnieje). Zarówno w USA, jak w Kanadzie spotyka się produkty tzw. generic — są to tańsze odpowiedniki produktów znanych firm. Na Wyspie zauważyłam, że ich ceny są zbliżone do cen markowych produktów w USA. Czasem tych markowych produktów nie można w ogóle dostać, kiedy indziej ich ceny są bardzo wysokie. 

Na Wyspie ma się czasem wrażenie, że pozostała ona trochę poza obecnymi trendami — restauracje serwują ryby smażone w głębokim oleju z górą frytek i surówką w ilościach śladowych, słone masło i śmietana to nieodłączni towarzysze ziemniaków, słodkie napoje i chipsy gwarantują sukces każdej imprezy, a kaloryczne hamburgery wydają się być najsmaczniejszą opcją, kiedy wychodzi się na obiad czy kolację. I może dziwne jest to, że piszę o problemach z dietą wyspiarzy, kiedy w USA masa ludzi ma podobny problem, jednak idea zdrowej żywności jest tam dopiero w powijakach, zaś w USA zaczęto uczyć podstaw zdrowego żywienia już w pierwszych klasach szkoły podstawowej. 

W sklepach z artykułami budowlanymi zauważyłam wielką różnicę pomiędzy USA a Wyspą. Kiedy w USA zatrudnia się w nich czasem osoby niekoniecznie znające się na asortymencie i usługach oferowanych przez sklep, na Wyspie każdy pracownik posiada sporą wiedzę, którą chętnie się dzieli. Jeśli sam nie zna odpowiedzi na jakieś pytanie, znajduje osobę, która jest w stanie pomóc. Ceny są trochę wyższe niż w USA i często mniejszy jest wybór (pamiętam, kiedy wybieraliśmy odkurzacz z dwóch dostępnych modeli), ale wizyty w takich miejscach są bezcenne. Każdy próbuje pomóc, jak może — warto wspomnieć o wszystkim, co leży na sercu, bo a nuż okaże się, że brat sprzedawcy ma firmę, która zajmuje się pompowaniem szamba, a inny sprzedawca podczas przerwy obiadowej zajmuje się szkleniem okien... Jeśli nawet sklep nie oferuje czegoś albo cena wydaje się zbyt wygórowana, można liczyć na to, że dostanie się informacje na temat podobnego artykułu w niższej cenie, choćby sprzedawała ten artykuł konkurencja.

O ile zakupy w sklepach spożywczych przebiegają w miarę szybko, w innych sklepach spędza się o wiele dłużej. Jeśli jest ku temu okazja, to trzeba porozmawiać z kupującym, dowiedzieć się „kto jest jego ojcem” i doszukać wszystkich wspólnych krewnych i znajomych. „Who is your fadder?” (umyślny błąd) to pytanie, które stawia każdy wyspiarz poznając innego wyspiarza. W taki sposób można mniej więcej zaklasyfikować nowego znajomego — w ponad 90% przypadków znajdzie się jakiś wspólny mianownik, który skruszy wszelkie lody i dostarczy tematów na przynajmniej pół godziny rozmowy. Jeśli się nie pochodzi z Wyspy, to lepiej unikać podobnych sytuacji, bo nie zawsze ma się czas na takie konwersacje. Kiedy spotykają się dwie nowe osoby z Wyspy, a dodatkowo jest z nimi CFA (Comes From Away, czyli ktoś, kto urodził się poza Wyspą), nie ma większego znaczenia, jaki interes ma przybyły spoza Wyspy. W pierwszej kolejności będzie genealogia i ustalanie wspólnego mianownika. Nie ma nawet sensu próbować skierować rozmowę na inny tor lub ją przyspieszyć — reguły gry wyraźnie nie sprzyjają tu przyjezdnym. 

W porównaniu z USA w Kanadzie zauważam większą dbałość o domy i obejścia. Wiem, że Polacy mają bardzo mylne wyobrażenie o tym, jak żyje się w Stanach Zjednoczonych — prawda jest daleka od tego, co serwują Wam amerykańskie filmy. Na palcach jednej ręki mogłabym zliczyć domy, które mogłyby wystrojem wnętrz i czystością konkurować z domami mojej rodziny i znajomych z Polski. Być może jest to specyfika Nowej Anglii, jednak sądzę, że te piękne wnętrza, które oglądamy w filmach, zarezerwowane są dla niewielkiego odsetka osób, których sytuacja finansowa z pewnością nie należy do typowych. Po przekroczeniu granicy z Kanadą rzucają nam się w oczy ładnie utrzymane trawniki i zadbane domy, choć zdarzają się i domy popadające w ruinę. Na Wyspie jest niestety sporo takich opuszczonych i zapomnianych domostw — ich właściciele najprawdopodobniej szukają lepszego życia w Ontario lub Albercie. I choć zazwyczaj na zdjęciach widujecie piękno Wyspy, brzydota i nędza też nie są jej obce. Głównie spotyka się je w głębi lądu i w większym oddaleniu od miast.

Transport publiczny właściwie nie istnieje, więc konieczne jest posiadanie samochodu (w przypadku turystów KONIECZNY jest wynajem samochodu). I choć na mapach Wyspa Księcia Edwarda jawi się jako niewielka plamka, w tydzień można bez większych problemów przejeździć 800-1000 km. Naszym rekordem było zrobienie 450 km w jednym dniu. Benzyna jest droższa niż w USA, ale tańsza niż w Polsce (wychodzi około 3,10 PLN za litr. Ceny na stacjach podawane są w centach za litr) — co ciekawe ceny benzyny są regulowane, więc na każdej stacji płaci się tyle samo (wyjątki stanowią czasem malutkie stacje położone z dala od wszystkiego i stacje oferujące drobne zniżki w przypadku transakcji gotówkowych). Większość dróg na Wyspie to drogi jednojezdniowe, dwukierunkowe, o jednym pasie ruchu dla każdego kierunku. Brak wydzielonego pobocza i chodnika sprawia, że dosyć trudno przemieszcza się po Wyspie pieszo lub na rowerze. Limit prędkości w wielu miejscach to 80 km/h, jednak większość kierowców wydaje się traktować go jedynie jako sugestię. Na porządku dziennym widzi się samochody mknące po 90, 100 i powyżej 100 km na godzinę, a i noc nie stanowi przeszkody w rozwijaniu szaleńczych prędkości. Trzeba więc bardzo uważać, szczególnie nocą, kiedy na jezdniach pojawiają się lisy i pijani kierowcy. 

Cdn.



środa, 17 stycznia 2018

Życie na Wyspie cz. I


Witam wszystkich bardzo serdecznie w Nowym Roku! Upłynęła właśnie pierwsza połowa stycznia i choć za oknem sypie dziś śnieg, do kolejnego wyjazdu na Wyspę jest już zdecydowanie bliżej. A będzie się w tym roku sporo działo! Już w czerwcu będę miała okazję pokazać Wyspę mojej siostrze, a w sierpniu jednej z moich najbliższych przyjaciółek. Domek nad Jeziorem Lśniących Wód będzie znów wypełniony polskim językiem i radością gości. 😊 

Obiecałam, że spróbuję w kolejnym wpisie przybliżyć Wam, jak się żyje na Wyspie Księcia Edwarda, więc dziś będzie właśnie o tym.

Na początku kilka słów wyjaśnienia. Moje spostrzeżenia są spostrzeżeniami Polki, która od ponad 17 lat mieszka w USA. Być może okaże się, że porównując coś z polskimi realiami, mylę się, gdyż od lat już tak nie jest. Pewne rzeczy być może mnie zaskoczyły jako osobę znającą realia Polski sprzed 17 lat — nie zdziwcie się więc, jeśli napisze o czymś, co Was by nie dziwiło. Oczywiście porównuję zarówno z Polską, jak i z realiami panującymi w USA — o nich też będę musiała w tym wpisie wspomnieć. Interesujące jest to, że obydwa kraje leżą w Ameryce Północnej i bardzo często myśli się o nich jako o krajach bardzo zbliżonych, jednak w moim odczuciu jest między nimi sporo różnic. Wyspa Księcia Edwarda to oczywiście nie cała Kanada, a Connecticut to nie całe Stany Zjednoczone — jestem tego świadoma i absolutnie nie twierdzę, że jestem ekspertką w temacie tych dwóch krajów. Długo nie pisałam o życiu na Wyspie, gdyż rozumiem, jak bardzo złożony jest to temat. Niektórzy czują się na siłach opisywać kraj po trzech tygodniach w nim spędzonych, ja potrzebuję lat, aby poznać mechanizmy i spróbować poznać mentalność ludzi. 

Mieszkając dosyć już długo w USA poznałam mentalność społeczeństwa, które uważa, że Stany Zjednoczone stoją ponad wszystkimi innymi krajami. Do tego stopnia rozwinięta jest ta mania wyższości, że przeciętny Amerykanin nie dopuszcza do siebie myśli, iż inne kraje mogą mieć lepsze rozwiązania czy technologie. Na Wyspie jest zupełnie inaczej. Przeciętny mieszkaniec Wyspy czuje się trochę gorszy od turystów. Z czego się to bierze? Z ograniczonych możliwości edukacji, z niższych zarobków, z ograniczonych perspektyw. Kiedy w USA większość dzieci myśli o college’u, ich rówieśnicy z Wyspy wiedzą, że studia niekoniecznie będą im pisane. Żeby była jasność — w obydwu przypadkach studia sporo kosztują i rodziców rzadko na nie stać (koszt studiów w USA to ogromne kwoty dla osób z wynagrodzeniem w okolicach średnich zarobków. Najmniej płacą osoby, których rodzice mają niskie dochody, gdyż mogą liczyć na stypendia socjalne. Roczny koszt college’u to 10 – 60+ tys. dolarów), jednak dla Amerykanów college jest priorytetem i godzą się na zaciąganie sporych pożyczek, aby zdobyć upragnione wykształcenie. Na Wyspie, gdzie trudno znaleźć dobrze płatną pracę, młody człowiek, planujący na niej zostać, musi się dobrze zastanowić, czy wyższe wykształcenie mu się przyda. Zauważyłam, że dzieci dosyć wcześnie zaczynają pracować w czasie wakacji —  jednym z przykładów może być Rilla, córka Denise, która spędziła lato pomagając mamie w Złotym Brzegu, kosząc trawę, podlewając ogródek w Srebrnym Gaju itd. Za swoją pracę dostawała wynagrodzenie. W USA dzieci nie mogą pracować przed ukończeniem 14 lat, a między 14 i 16 rokiem życia liczba godzin pracy jest limitowana. Na Wyspie nie istnieją takie uregulowania, co potwierdziła July, właścicielka domu Leardów, która zatrudniała dzieci w herbaciarni w Lower Bedeque.

Bardzo dużo osób na Wyspie ma kilka zajęć, szczególnie w lecie. Lato, pora roku tak bardzo lubiana przez turystów, spędzana jest przez większość wyspiarzy na ciężkiej pracy. To wtedy zarabia się najwięcej, więc nie ma czasu na własne wakacje. Rzadko kto ma zajęcie w określonych ramach czasowych — jeśli trzeba to pracuje się 7 dni w tygodniu po 10, a nawet 12 godzin. Tak wygląda życie przez 2, 3, a czasem 4 miesiące w roku. Po tych miesiącach szaleńczej pracy przychodzą powolne miesiące późnej jesieni, zimy i wczesnej wiosny. Rytm, do którego czasem trudno się przyzwyczaić. Trzeba umieć zaoszczędzić zarobione w lecie pieniądze, gdyż zasiłek dla bezrobotnych może nie wystarczyć na bieżące potrzeby. Dla niektórych ludzi taki rytm życia byłby nie do pomyślenia, jednak Wyspa rządzi się swoimi prawami, które trzeba przyjąć, jeśli chce się na niej mieszkać.

O trudnych zimach na Wyspie pisała L.M. Montgomery w swoich Dziennikach i pod tym względem jest podobnie, choć dzięki internetowi nie odczuwa się aż tak ogromnej izolacji, jaką przeżywała pisarka pod koniec XIX i na początku XX wieku w Cavendish. W wielu społecznościach ma się jednak zimą wrażenie, że ludzie zapadli w zimowy sen — czasem nie widzi się sąsiadów przez kilka dni. Część osób, które mają taką możliwość, ucieka z zimowej Wyspy w cieplejszy klimat i trudno się im dziwić. Jak wiecie bardzo kocham Wyspę i tęsknię za nią każdego dnia, ale perspektywa zimy na Wyspie mnie przeraża. 

W ubiegłym roku po raz pierwszy zaliczyliśmy wizytę u lekarza, więc mogę i tę kwestię trochę przybliżyć. Chora osoba musi się udać albo do szpitala, albo do kliniki. W obydwu przypadkach łączy się to z kilkoma godzinami czekania na spotkanie z lekarzem. My udaliśmy się do kliniki w Summerside, która znajduje się w budynku apteki Murphy (to sieć aptek, ale nie w każdej jest klinika). Zanim klinika zostaje otwarta, ustawia się kolejka pacjentów, którzy następnie dostają w recepcji numerki i orientacyjną godzinę wizyty. W naszym przypadku orientacyjna godzina była o trzy godziny wcześniejsza niż faktyczna, a cała procedura trwała prawie 6 godzin. Słyszałam, że w szpitalach jest podobnie. Co ciekawe, nie ma właściwie możliwości umówienia się na wizytę ze specjalistą — trzeba pójść do lekarza pierwszego kontaktu, który może skierować do specjalisty. Na taką wizytę czeka się o wiele dłużej. To chyba jest dosyć zbliżone do warunków w Polsce, jednak w Polsce można zapłacić prywatnie i w miarę szybko umówić się ze specjalistą. Na Wyspie, o ile się orientuję, nie ma takiej opcji. Będąc w Polsce zawsze płacimy za prywatne wizyty i jesteśmy obsługiwani poza kolejką, na Wyspie bez względu na to, że płaciliśmy z własnej kieszeni (koniecznie trzeba mieć na to gotówkę), czekaliśmy w normalnej kolejce. Koszt wizyty to 100 dolarów kanadyjskich, koszt lekarstw 80 dolarów (dla porównania w USA, mając ubezpieczenie, taka wizyta kosztuje nas około 125 dolarów amerykańskich, ale jej dokładnej ceny nie znamy do około miesiąca po samej wizycie, kiedy przychodzi rachunek. Gdybyśmy nie mieli ubezpieczenia, ta sama wizyta kosztowałaby nas jakieś 200-250 dolarów. Jeśli chodzi o czekanie, to w najgorszym przypadku przy telefonicznym umawianiu się na ten sam dzień, spędzilibyśmy od 30 do 90 minut w gabinecie lekarskim). Od znajomych z Wyspy dowiedziałam się, że na wszystkie specjalistyczne badania długo się czeka, a brak specjalistów, szczególnie psychiatrów (dzieci czekają po 3 lata, żeby zdiagnozowano u nich na przykład depresję!) jest ogromnym problemem. Od lat narzekam na amerykański system, który jest bardzo drogi, zwłaszcza od 2013 roku, kiedy większość osób pracujących w firmach, została zmuszona zacząć korzystać z planów z franszyzą redukcyjną, czyli planów, w których pacjent płaci z własnej kieszeni pierwsze 3 czy 4 tysiące dolarów wydatków medycznych. Pracownicy zostali do nich niejako zmuszeni, gdyż plany bez franszyzy stały się o tyle droższe, że taniej wychodzi zapłacić te 3 czy 4 tysiące dolarów niż wydać 5 czy 6 tysięcy na rok więcej na plan, w którym i tak nie wszystko jest darmowe. Narzekam też na ceny badań, wizyt, zabiegów — nie tylko na ich wysokość, ale przede wszystkim na brak przejrzystości. W 95% przypadków pacjent nie ma zielonego pojęcia, ile będzie kosztowała go wizyta u lekarza czy konkretne badanie. Co więcej zielonego pojęcia na ten temat nie ma nikt w recepcji! Wystawianiem rachunków zajmują się często specjalne wydziały lub nawet osobne firmy, czasem zlokalizowane w innym mieście! Cena wizyty uzależniona jest od kodów, które wpisze lekarz podczas wizyty — każda czynność zostaje skrupulatnie odnotowana i opatrzona odpowiednim kodem. Jeśli jednak zapomni się o kosztach, to naprawdę grzechem byłoby narzekać — lekarze nie traktują pacjentów jak intruzów, poza godzinami pracy zawsze jest do dyspozycji numer telefonu, na który można zadzwonić, aby zapytać, czy należy na przykład udać się na ostry dyżur, czy przyjść następnego dnia, nie czeka się godzinami na wizytę u lekarza ani miesiącami (bądź latami) na badania czy zabiegi. To prawda, że jest drożej, ale w systemach takich, jak polski czy kanadyjski płaci się za opiekę zdrowotną w ramach składek odliczanych z wynagrodzenia i podatków, a kiedy trzeba skorzystać z pomocy, to czujemy się jak intruzi. Właśnie to uczucie, od lat mi obce, poczułam czekając trzecią nadprogramową godzinę na lekarza...

Cdn.