wtorek, 24 grudnia 2019

Święta Pana Rudzika


Święta Pana Rudzika

Tekst i zdj. Aneta Sulejewska

Pan Rudzik przysiadł na gałęzi wiśni. Przez okno facjatki zobaczył rudowłosą dziewczynkę. Dobrze ją znał. Często towarzyszył jej w spacerach po okolicach Avonlea, dzięki czemu odkrywał nowe zakątki Wyspy Księcia Edwarda. Grudniowe popołudnie, chociaż pochmurne, wydawało się idealne na niedługi spacer. Jednak jego przyjaciółka zdawała się tego nie zauważać. Siedziała ze smętną miną przy stole i często wzdychała. Pan Rudzik zniecierpliwiony brakiem zainteresowania z jej strony przysiadł na parapet i niby to przypadkiem stuknął dziobem w szybę. To wyrwało dziewczynkę z posępnych myśli, a gdy zauważyła za oknem Pana Rudzika na jej twarzy pojawił się szczery, serdeczny uśmiech. Szybko otwarła okno i przywitała się z gościem. Nie mogła tego wieczoru wyjść na spacer. Musiała jeszcze poćwiczyć deklamację wiersza na jutrzejszy bożonarodzeniowy koncert. Pan Rudzik rozsiadł się wygodnie, co było znakiem, że chętnie podejmie się roli widowni. Jaka szkoda, że ptaki nie potrafią klaskać. Występ dziewczynki był porywający. Pan Rudzik otarł łzę i wyśpiewując na koniec kilka treli odleciał.

Cały czas zastanawiał się dlaczego jego przyjaciółka była w tak złym nastroju. Cóż jednak, był tylko małym ptaszkiem i problemy dziewczęcych serduszek były mu zupełnie obce. Wpadł za to na pomysł jak mógłby poprawić jej nastrój. Jutro Boże Narodzenie, podaruje jej najpiękniejszą gałązkę ostrokrzewu jaką znajdzie w lesie. Długo latał między drzewami, aż zniecierpliwiony księżyc zaczął do niego machać spomiędzy chmur, dając znak, że pora spać. Z nieba zaczęły spadać płatki śniegu i wkrótce wszystko usnęło pod białą pierzynką.

Bożonarodzeniowy poranek w Avonlea był bajkowy. Świerki ubrały śmieszne puchowe czapki i lekko pochylały głowy w rytm kolędy „God Rest Ye Merry Gentelmen”. Pola i ogrody skrzyły się w słońcu i cała okolica zdawała się wołać: „Dzisiaj Boże Narodzenie!”. Pan Rudzik ukryty w kępie trawy przebudził się i ze strachem stwierdził, że zrobiło się bardzo późno. Chciał jak najwcześniej dotrzeć pod okno facjatki. Och, teraz na pewno się spóźni!

Gdy dotarł na miejsce ze smutkiem stwierdził, że w pokoju nikogo nie ma. Położył na parapecie gałązkę ostrokrzewu i zajął się podziwianiem zimowego krajobrazu. Nagle drzwi do facjatki otwarły się i oczom Pana Rudzika ukazała się najszczęśliwsza osoba na świecie. Ubrana w piękną, brązową sukienkę z wielkimi bufami na rękawach. Pan Rudzik przyglądał im się chwilę i w końcu stwierdził, że to chyba kryjówka na świąteczne smakołyki. Zapukał w szybę, a kiedy okno się otwarło przysunął przed dziewczynkę gałązkę ostrokrzewu. Zachwycona podarkiem przypięła go do sukienki. Pasował idealnie!

Kiedy po południu dziewczynka wychodziła na koncert, gałązka ostrokrzewu wciąż ozdabiała sukienkę. Pan Rudzik czekał już w saniach. Nie mógł odmówić sobie przyjemności spędzenia tego wyjątkowego wieczoru ze swoja niezwykłą przyjaciółką.


wtorek, 24 września 2019

Maud bez „e"


Dziś kilka słów na temat imion... W scenach, w których Ania (w oryginale Anne) nalega, aby jej imię pisano z końcówką „e”, L.M. Montgomery daje upust swoim własnym frustracjom związanym z imieniem. Jak doskonale pamiętacie, Ania nie przepadała za swoim imieniem — o wiele bardziej wolała imię Kordelia, które zostanie uwiecznione w drugim imieniu córeczki Diany. Skoro jednak miała na imię Anne, to bardzo zależało jej na tym, aby każdy wiedział, iż nie jest to ta bardziej pospolita (według niej) wersja — Ann. 

Oczywiście większość z Polaków wychowała się na tłumaczeniu Bernsteinowej i spotkała się z „Andzią”. Pamiętam, że chyba tylko w „Ani z Zielonego Wzgórza” spotkałam się z taką wersją imienia „Anna”! Trzeba tu jednak nadmienić, że osoba anglojęzyczna z tych scen dowiaduje się trochę innych rzeczy o Ani — dosyć bowiem typowe jest uściślenie, jak pisze się czyjeś imię czy nazwisko (sama to często robię mówiąc, że jestem „Bernadeta with one t” 🙂). Oczywiście robi się to w przypadku, kiedy ktoś notuje dane, ale Ania tak bardzo nie lubiła wersji „Ann”, że dmuchała na zimne i obwieszczała poprawną wersję swojego imienia już na samym wstępie. 

Wiele razy pisałam na blogu, że autorka „Ani z Zielonego Wzgórza” nie lubiła imienia Lucy. Dla osób, które badają życie LMM, imię to kojarzy się z babką Lucy Woolner Macneill, ewentualnie z Lucy Grey (jedną z dwóch wyimaginowanych przyjaciółek LMM) bądź z psem Roberta Montgomery 🙂. Na Wyspie bardzo często słyszy się niestety o „Lucy Maud” — ciekawe, co powiedziałaby na to LMM... Nikt jednak nie twierdzi, że na Wyspie mieszka wiele osób, które są ekspertami w dziedzinie L.M. Montgomery... 

W odniesieniu do pisarki badacze i znawcy tematu najczęściej używają form „L.M. Montgomery”, „Maud” (wymawiane „Mod” przez długie „o”) lub „LMM”. Właściwie wystarczy rzut oka na jakikolwiek artykuł, żeby wiedzieć, czy pisała go osoba, która zna się na rzeczy, czy też nie 🙂

Oddajmy jednak głos samej Maud...

„Zostałam nazwana Lucy po Babce, a Maud po córce Królowej Wiktorii, księżnej Hesji, która, jak sądzę, mniej więcej wtedy zmarła. Nigdy nie podobało mi się imię Lucy. Podobało mi się natomiast imię Maud — pisane bez „e” na końcu — jednak nie w połączeniu z Montgomery. Zawsze wydawało mi się, że „Maud Montgomery“ to nieprzyjemne połączenie — choć nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego. O wiele bardziej podoba mi się Maud Macdonald.”

Kiedy w marcu 1901r. Maud zauważyła w gazecie „The Daily Patriot” swoje nazwisko na liście poetów Wyspy Księcia Edwarda, najpierw skupiła się na tym, że pojawia się na niej w znienawidzonej przez siebie formie „Lucy Maud Montgomery”. 

7 lat później, tuż przed publikacją „Ani z Zielonego Wzgórza”, napisze do swojego korespondencyjnego przyjaciela George’a Boyda MacMillana:

„Kilka dni temu dostałam list od mojego wydawcy. W chwili obecnej kłócimy się o nazwisko autora. Chcę, by książka została opublikowana pod nazwiskiem „L.M. Montgomery”, jak wszystko, co do tej pory publikowałam. The Page Co. nalega na „Lucy Maud Montgomery”, czego nienawidzę. Nie wiem, kto wygra — pewnie wydawca.“

Jednak wygrała LMM i wszystkie jej książki zostały opublikane pod wersją jej nazwiska, jaką sama akceptowała.









piątek, 6 września 2019

Kingsport

Kiedy wyjeżdżaliśmy pod koniec lipca do Halifax’u, aby odbyć w końcu ten ostatni fragment pielgrzymki śladami L.M. Montgomery i Ani, cieszyłam się, że zobaczę coś nowego. Aż dziw, że nie mieliśmy do tej pory czasu, aby wybrać się do Nowej Szkocji. Na szczęście w tym roku podjęliśmy decyzję, a spotkanie z Megan Follows, do którego doszło podczas tego wyjazdu, było prawdziwą wisienką na torcie.

Maud nie ukrywała, że książkowy Kingsport inspirowany był Halifax’em, zaś Uniwersytet Redmondzki — Uniwersytetem Dalhousie, do którego uczęszczała w latach 1895-1896 autorka „Ani z Zielonego Wzgórza”. Poza rokiem uniwersyteckim Maud spędziła w Halifax’ie kilka dodatkowych miesięcy w latach 1901-1902 jako redaktorka „The Daily Echo”.

Zapraszam zatem na wizytę w Kingsporcie L.M. Montgomery.

"Kingsport jest starym, osobliwym miastem, pamiętającym swe najwcześniejsze lata, gdy było małą, niepozorną osadą za czasów kolonizacji. Przetrwało spowite w atmosferę starożytności jak poważna matrona, ubrana w staromodne szaty, zabytki swej młodości. Gdzieniegdzie daje się zauważyć piętno nowoczesności, lecz samo centrum pozostało nie tknięte dłonią postępu. Miasto przepełnione jest mnóstwem ciekawych zabytków, które opiewają romantyczne legendy dawnej przeszłości. Niegdyś, podczas najazdów dzikich plemion indiańskich, było ono punktem granicznym - działo się to w owym czasie, gdy Indianie postanowili upomnieć się o swoje dawne prawa. Potem Kingsport stał się niejako kością niezgody między Anglikami a Francuzami i przechodził co pewien czas z rąk do rąk. Oczywiście każda taka zmiana zostawiała ślady na wewnętrznym życiu miasta. 

W samym środku parku miejskiego wznosi się wysoka wieża, zabazgrana autografami licznych turystów, a tuż poza miastem na niskich wzgórzach pozostały jeszcze ruiny dawnych fortyfikacji francuskich i kilka starych luf armatnich sterczących w czeluściach między murami. Kingsport posiada rozmaite zabytki historyczne, niezwykle ciekawe dla przyjezdnych, a wśród tych zabytków na pierwszy plan wysuwa się stary cmentarz Świętego Jana. Położony w samym centrum miasta, otoczony jest z dwóch stron staroświeckimi kamienicami, a z dwóch - nowoczesnymi, ruchliwymi ulicami. Mieszkańcy Kingsportu dumni są z tego cmentarza, każdy z nich bowiem posiada tam mogiłę swego przodka. Większość grobów wykonana jest w sposób raczej prosty, z szarego lub brązowego kamienia, z rzadka tylko można zauważyć jakiś grobowiec ozdobiony rzeźbami. Na wielu grobach czas dokonał już zniszczenia. Napisy starły się zupełnie albo też odczytuje się je z wielką trudnością. Cały cmentarz ocieniają rozłożyste konary klonów i wierzb - słychać tam tylko szum wiatru i spadających liści, daleki gwar uliczny nie zakłóca spokoju."

“- Twój pokój jest frontowy, z widokiem na stary cmentarz Świętego Jana, który graniczy z ulicą. 
- To brzmi naprawdę okropnie! - zadrżała Ania. - Wolałabym już raczej pokój wychodzący na podwórze.
- O, nie, to ci się tylko zdaje. Bądź cierpliwa, a zobaczysz. Cmentarz Świętego Jana jest bardzo miły. Jest on jednym z najprzyjemniejszych zakątków w Kingsporcie. Wczoraj zwiedziłam go, tak dla przyjemnej przechadzki. Dookoła otoczony jest wysokim murem i aleją starych drzew. W środku biegną również aleje wysadzane drzewami i jest mnóstwo przedziwnych starych grobowców z równie dziwnymi napisami. Jestem pewna, Aniu, że będziesz tam chodziła uczyć się, zobaczysz. Oczywiście teraz nikogo się już nie chowa na tym cmentarzu. Przed wielu laty postawiono tam piękny pomnik na cześć żołnierzy z Nowej Szkocji, poległych w wojnie krymskiej. Pomnik ten znajduje się naprzeciw wielkiej bramy, w miejscu najodpowiedniejszym do marzeń, jak ty mówisz zazwyczaj.“

Pierwowzorem cmentarza św. Jana był cmentarz św. Pawła (obecnie ”Stare Miejsce Pochówku“).












“- Sądzę, że polubimy Kingsport - rzekł Gilbert. - Jest to bardzo ładne, stare miasto i posiada podobno najpiękniejszy park na świecie. Opowiadano mi, że urządzenie parku jest po prostu nadzwyczajne.”

"Wszyscy usiedli w małym pawilonie, obserwując zachód rozpłomienionej tarczy słonecznej. Po lewej stronie leżało miasto Kingsport ze swymi dachami i wieżami spowitymi zasłoną fioletowego dymu. Z drugiej strony roztaczał się widok na port połyskujący miedzianym blaskiem w ostatnich promieniach słońca. Między nimi kryła się gładka tafla srebrnoszarej wody, a z dali wyłaniała się z oparów mgły Wyspa Williama, jak gdyby stojąc na straży miasta. Światło latarni morskiej promieniowało przez mgłę jak zwodnicza gwiazda, a w głębi na horyzoncie odpowiadały mu światła innych latarni."








"W owym małym pawilonie w pobliżu portu, gdzie prowadzili z sobą po raz pierwszy ożywioną pogawędkę, Robert zaproponował Ani, aby została jego żoną. Oświadczyny te ze względu na owo pamiętne miejsce i na piękne słowa, jakimi zostały wypowiedziane, wydały się Ani niezwykle romantyczne. Efekt był wspaniały. I to wszystko była prawda. Nie ulegało wątpliwości, że Robert był bardzo szczerym chłopcem i na pewno mówił to, co czuł. Wszystko więc zdawało się sprzyjać tej symfonii uczuć. Ania czuła, że powinna w tym momencie drżeć od czubka głowy do pięt. Tymczasem słowa Roberta nie wywołały w niej ani cienia dreszczu i była przerażająco zimna. Robert siedział przez chwilę w milczeniu, oczekując jej odpowiedzi. Czerwone wargi Ani rozchyliły się i miała już wypowiedzieć to króciutkie „tak”, gdy oto poczuła, że drży - ale jak człowiek, który w ostatniej chwili cofnął się znad brzegu przepaści. W umyśle jej zrodziło się nagle jak błyskawica zrozumienie tego wszystkiego, czego była nieświadoma przez długie lata. Cofnęła dłoń z uścisku Roberta. 
- Nie, nie mogę zostać twoją żoną… Och, nie mogę… nie mogę! - zawołała z bólem."



"- Wracajmy do domu Aleją Spofforda - zaproponował Gilbert. - Zobaczymy wszystkie „piękne domy”, które zamieszkuje przeważnie arystokracja. Aleja Spofforda jest najwspanialszą ulicą w Kingsporcie, budują tam swoje wille tylko sami milionerzy. 
- Och, doskonale! - zawołała Iza. -Właśnie chciałam ci coś ciekawego pokazać, Aniu. Dostrzegłam tam pewien domek, który na pewno nie został wybudowany przez milionera. Domek ten znajduje się zaraz przy bramie parku i wyrósł prawdopodobnie jeszcze w owym czasie, gdy Aleja Spofforda była tylko zwykłą wiejską drogą. Mówię: wyrósł, bo jestem pewna, że nie został wybudowany! Tamte wielkie domy wcale mi się nie podobają, bo są zbyt nowe i zbyt wspaniałe. Za to ten mały domeczek jest jak marzenie, nazywa się… ale zaraz, musisz go przedtem zobaczyć. Istotnie, gdy schodzili z niewielkiego pagórka porośniętego sosnami, dostrzegli już z oddali ów domek, o którym opowiadała Iza. Stał na skrzyżowaniu ulic, a z obydwu stron otaczały go wysokie sosny, zdające się sprawować nad nim macierzyńską opiekę. Domek był zarośnięty dzikim winem, z którego wyzierały okna, opatrzone w proste zielone okiennice. Przed wejściem znajdował się ogródek, okolony niskim, murowanym parkanem. Mimo jesiennej pory w ogródku panowała zupełna wiosna pełno w nim było świeżej zieleni - rosły tu wiązy, drzewka cytrynowe, jaśmin, petunie, nagietki i chryzantemy. Od furtki do frontowego wejścia domku biegła wąziutka ścieżka, wybrukowana lśniącymi kamykami. W ogóle sam domek sprawiał wrażenie chatki przeniesionej tutaj z najgłuchszej wsi. Jednakże było w nim i wokoło niego „coś”, co sprawiało, że znajdujący się w jego najbliższym sąsiedztwie wysoki, potężny dom, własność króla tytoniowego, wydawał się wręcz brzydki, pomimo całej swej wspaniałości. Zdaniem Izy różnica polegała na tym, że mały domek „zjawił” się nagle, a tamten wielki jego sąsiad został „zbudowany” ludzką ręką. 
- Najładniejszy zakątek, jaki kiedykolwiek widziałam! - zawołała Ania z zachwytem. - Widok tego domku wywołał w mojej duszy jeden z moich dawnych dreszczy. Uważam, że jest nawet o wiele ładniejszy od kamiennego domku panny Lawendy. 
- Powinnaś zapamiętać jego nazwę - wtrąciła Iza. - Patrz, na łuku bramy widnieje napis: Ustronie Patty. Podoba ci się? Nazwa ta nie pasuje dziwnie do otoczenia tych wspaniałych willi. „Ustronie Patty”, czyż to nie ślicznie brzmi? Po prostu uwielbiam tę nazwę. "






Poza miejscami pojawiającymi się w „Ani na uniwersytecie”, udało nam się zobaczyć również kilka miejsc, które Maud wspomina w swoim Dzienniku — Uniwersytet Dalhousie, kościół Fort Massey, do którego uczęszczała L.M. Montgomery, pensjonat na Church Street, w którym mieszkała w latach 1901-1902 i przepiękne Ogrody Miejskie, które nas najbardziej zachwyciły.



















wtorek, 20 sierpnia 2019

6 lat!

Dziś mój blog obchodzi szóste urodziny! Za kilka minut wybije północ, więc szybko piszę te kilka słów, gdyż wiem, że czekacie na ogłoszenie wyników konkursu. 

Nie miałam czasu na świętowanie — sześć lat po tym, jak powstał pomysł dzielenia się Wyspą z polskimi wielbicielami L.M. Montgomery, spędziłam piękny dzień w towarzystwie polskiej rodziny, która chciała ze mną spełnić swoje marzenie. Czyż mogłam przewidzieć to te sześć lat temu? 

Dziękuję Wam za sześć wspólnych lat! Za to, że motywujecie mnie do robienia setek zdjęć. Za to, że interesują Was wszystkie informacje na temat L.M. Montgomery. Za wszystkie e-maile, wiadomości i KOMENTARZE. Czytam wszystkie, choć nie zawsze odpisuję (nadal pracuję nad przedłużeniem doby — będę informowała, jeśli uda się ją jakoś wydłużyć :) ). Dziękuję, że jesteście tutaj ze mną duchowo za każdym razem i dziękuję za zrozumienie, kiedy brakuje mi czasu, aby pisać.

Dostałam dziś taki piękny wiersz od Sylwii:


Dziękuję!

Za łąki łubinów rosą odziane
Ciekawe zakątki dotąd nieznane
Za wschody słońca, barwne zachody
Za autografy, książki, nagrody!

Piasek, kamyki i Twoją dobroć 
Spełnianie zachcianek, bezinteresowność
Za informacje i ciekawostki
Z Wyspy mieszkańców gorące plotki!

W to piękne miejsce od lat nas zabierasz
Drzwi na wyspę szeroko otwierasz 
Częstujesz sokiem, no i herbatką
Dziękuję Ci za to kochana Bernadko!


Wracając jednak do konkursu... Każdemu chciałabym wysłać autograf, ale zwycięzca może być tylko jeden, więc oto on — autograf Megan Follows pójdzie do osoby, która napisała poniższy komentarz:

“Droga Pani Bernadeto, Anię z Zielonego Wzgórza i jej twórczynię L.M. Montgomery kocham od kiedy skończyłam 5 lat. Wtedy moja mama kupiła mi cudne słuchowisko na adapter szpulowy, z niezapomnianą Zofią Rysiówną, Pieczką i Moniką Bezak. Wkrótce znałam całe słuchowisko na pamięć. Jakże Ania była mi bliska ze swoją wrażliwością, bogatą wyobraźnią i ukochaniem przyrody. Niedługo potem poznałam Anię filmową, czyli cudowną Megan Follows. Miłość od pierwszego wejrzenia. Na 6 urodziny dostałam w prezencie od mamy kasety ze wszystkimi częściami i w każdej wolnej chwili przenosiłam się na Zielone Wzgórze, z koleżankami odgrywałam sceny z filmu i oczywiście przed każdym, kto chciał słuchać wygłaszałam nieśmiertelne "Ty wstrętny chłopcze, jak śmiałeś!". Lata mijały, ale moja pasja i miłość do twórczości L.M. Montgomery zamiast pokryć się patyną, rosła. Rodzice, w czasach, gdy na polskich półkach trudno było spotkać angielską wersję Ani, sprowadzili dla mnie przez znajomych z Kanady cały cykl. I tak rosłam sobie z Anią, Megan, Zielonym Wzgórzem, Marylą i Dianą. Gdy zostałam nauczycielką, od razu w pierwszym roku pracy wystawiłam spektakl "Ania z Zielonego Wzgórza", rok później przygotowałam "Błękitny Zamek". 





Wciąż na realizację czeka marzenie, by pojechać na wyspę, zanurzyć się w tym pięknie, odwiedzić wszystkie te miejsca, które dzięki Pani mogę odwiedzać wirtualnie. Wierzę, że za jakiś czas usiądziemy razem na plaży, popijając sok z malin, gawędząc o Emilce, Marigold i Historynce, takie dwie bratnie dusze, dla których "Ania z..." jest nie tylko cudną książką, ale przede wszystkim kluczem do świata pełnego westchnień, cudowności, magii, harmonii i pięknych wartości. Byłabym przeszczęśliwa, gdybym mogła otrzymać autograf naszej ukochanej filmowej Ani - wspaniałej Megan. Dzięki Pani wiem, że naprawdę jest taka jak Ania, ciepła, życzliwa, serdeczna. Dzięki Pani wiem również, że warto podążać za marzeniami, które wydają się nieosiągalne i zamiast tęsknić za światem z książek, można do niego wejść. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za wiele wzruszeń.
Ewa“

Pani Ewie serdecznie gratuluję (proszę o kontakt poprzez formularz kontaktowy na blogu), a wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie z całego serca dziękuję. Zapiszę sobie Wasze imiona i jeśli kiedyś znów mi się uda spotkać Megan, poproszę o autografy dla Was.


poniedziałek, 29 lipca 2019

Epoka w życiu


W 2014 roku poznałam kogoś, kto w tajemnicy powiedział mi, że zna Megan Follows. Dzięki tej osobie dostałam autograf Megan (imię wymawia się ”Migyn“ - przez krótkie ”y“) i obietnicę, że kiedyś uda mi się spotkać filmową Anię. Mijały jednak lata i jakoś nigdy nie byłam w pobliżu Nowej Szkocji w czasie, kiedy Megan tam przebywała. Co więcej, nigdy w ogóle nie byłam w Nowej Szkocji, która znajduje się w bliskim sąsiedztwie Wyspy Księcia Edwarda. Pomimo tego, że tyle czasu spędziłam na Wyspie, zawsze było mi jej mało i nie chciałam tracić czasu na Nową Szkocję. W tym roku zaczęłam się w końcu na poważnie przymierzać do wyjazdu do prowincji kanadyjskiej, z której pochodziła Ania Shirley, jednak nie miałam nadziei na to, że sprawy tak się ułożą, że nasz krótki pobyt zaowocuje spełnieniem kolejnego marzenia.
Pod koniec czerwca moja znajoma napisała, że Megan ma być w Nowej Szkocji między 3 a 10 lipca, czyli dokładnie wtedy, kiedy mnie na Wyspie miało nie być, gdyż wybierałam się wówczas do Ontario. Cóż, mówi się trudno i żyje się dalej... Kilka dni po przyjeździe na Wyspę napisałam do znajomej, że wróciłam i że planujemy krótki wyjazd do Nowej Szkocji, więc będziemy miały okazję się spotkać. Dowiedziałam się wówczas, że Megan jest nadal na wakacjach i że planuje być w swoim letnim domku do końca tygodnia. Był właśnie wtorek i nie bardzo wiedziałam, jak mogłabym na szybko zorganizować wyjazd, tym bardziej, że mój mąż pracował i planował wziąć urlop w następnym tygodniu. Znajoma jednak napisała do Megan z pytaniem, czy zgodziłaby się na spotkanie ze mną. Od razu zapowiedziała mi, że Megan nie jest zbyt szybka w odpisywaniu na wiadomości i faktycznie dopiero w sobotę przyszła pozytywna odpowiedź. Okazało się, że do wyjazdu Megan pozostał jeszcze cały tydzień, a my już wstępnie zarezerwowaliśmy hotel w Halifax’ie na czwartek. Pozostawało nam tylko modlić się, aby ten czwartek pasował Megan... Niestety do czwartku moja znajoma nie dostała odpowiedzi od Megan i kiedy opuszczaliśmy Wyspę, nie wyglądało na to, że dojdzie do spotkania. Byłam trochę zawiedziona, ale pomyślałam, że może coś nagle się przydarzyło i plany uległy zmianie. Moja znajoma czuła się bardzo rozczarowana i przepraszała mnie, że nie udało jej się załatwić tego spotkania. Nadal jednak liczyła, że może dowie się czegoś w czwartek i wtedy od razu do mnie napisze (żeby było ciekawie, wiadomości mogę tylko wtedy odczytać, kiedy jestem gdzieś, gdzie jest wifi, a z tym wcale w Nowej Szkocji nie było łatwo). Tuż po wjeździe do Nowej Szkocji zatrzymaliśmy się w Informacji Turystycznej, ale nie było żadnej wiadomości. Pojechaliśmy więc na Przylądek d’Or, który planowaliśmy zaliczyć tego dnia. Z Cape d’Or pojechaliśmy do mojej znajomej, która powitała nas szerokim uśmiechem, gdyż kilka minut wcześniej dostała wiadomość od Megan. Przez kolejne pół godziny wymieniono jeszcze kilka wiadomości, a każda z nich przybliżała mnie do upragnionej chwili. W końcu Megan była w drodze, a my zaczęliśmy się stresować. Każdy przejeżdżający samochód sprawiał, że szybciej biło mi serce... Zresztą nie muszę Wam opisywać, jak się czułam — każdy z Was chyba może sobie wyobrazić, jak czułby się na kilka minut przed spotkaniem z Megan Follows...
Na stole ułożyłam prezenty dla Megan — książkę z podpisem George’a Campbella, którą przywiozłam ze Sklepu Ani z Zielonego Wzgórza, zakładkę „Pokrewne Dusze”, domowy sok malinowy, który zrobiłam dla Megan, czekoladowe cukierki mojego wyrobu, czekoladki z Polski i kilka smakołyków z Wyspy Księcia Edwarda. Miałam też kilka zdjęć, które czekały na podpis Megan.

W końcu usłyszeliśmy ten wyczekiwany samochód i moja znajoma wyszła przed dom, aby powitać Megan... Ta chwila, na którą tak długo czekałam, nadeszła, a ja, z nadmiaru emocji, rozpłakałam się... Tak bardzo nie chciałam, ale emocje wzięły górę i powitałam Megan spłakana... Wszystko, co się później zdarzyło, pamiętam jakby przez mgłę. Niby byłam w tym samym miejscu, w którym była Megan Follows, ale nie do końca wierzyłam, że dzieje się to naprawdę. Pamiętam, że wyściskała mnie na powitanie i przywitała się z moja rodziną. Następnie usiedliśmy wszyscy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać. Megan chciała się dowiedzieć, jak znalazłam się na Wyspie, więc opowiedzieliśmy historię zakupu Blue Moon. Ze śmiechem zapytała Evana, czy faktycznie każdy mężczyzna marzy o popołudniowej herbatce w domu Hermana Learda jako prezent na Dzień Ojca, na co on bez wahania odpowiedział — „Oczywiście”. Miałam na szczęście zdjęcia Jeziora Lśniących Wód zrobione tego samego dnia, które pokazałam Megan. Była zachwycona i... zapytała, czy wynajmujemy Blue Moon. Oczywiście odpowiedziałam, że ona zawsze jest mile widziana :).


Moja znajoma w miedzyczasie przyniosła kieliszki, do których nalaliśmy sok malinowy. Wstaliśmy, aby wznieść toast za spotkanie Pokrewnych Dusz — tej chwili nie zapomnę do końca życia. Przy butelce z sokiem na małej karteczce z koreańską ilustracją napisałam „Raspberry Cordial made by Bernadeta Milewski for Megan Follows” — Megan wzięła karteczkę i włożyła ją sobie do książki.


Znowu usiedliśmy i rozmawialiśmy o scenie z sokiem malinowym. Megan zdradziła, że grająca Dianę Schuyler Grant piła w tej scenie sok z winogron, ale tak wiele razy powtarzano tę scenę, że się biedna rozchorowała. Nagle Megan zapytała, co sądzimy o Netflix’owym serialu i zgodnie potwierdziliśmy, że dla nas to wersja z nią jest klasyką. Megan jednak drążyła temat i zaczęła wypytywać Nadię. Chciała wiedzieć, jak ona odbiera nowy serial, bo jest on kierowany głównie do młodszego pokolenia. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że Megan pracuje nad nowym serialem dla kanału Hallmark ”When Hope Calls”, w którym wraca temat sierot. Rozmawialiśmy o skromnym budżecie adaptacji Sullivana — jeden odcinek Netflix’owej adaptacji kosztuje dwa razy tyle, ile cały film, w którym zagrała Megan. Zdjęcia do “Ani z Zielonego Wzgórza” trwały jedynie 9 tygodni i Megan wspominała, że często ekipa pracowała po 14 godzin na dobę. Dodała jednak, że była to dobra zabawa. Mówiąc o serialu Netflix’a rozmowa zeszła na temat różnych wątków przewijających się w tym serialu. Megan zapytała Nadię o szkołę i o to, jak obecnie zachowują się dzieci. Zanim zdążyłam się zorientować, moja córka czytała Megan Follows swoje wiersze, które napisała pod wpływem różnych doświadczeń. Megan była pod wielkim wrażeniem i powiedziała Nadii, aby nadal pisała. Poleciła też jej kilku poetów, wśród nich L.M. Montgomery! Zapytałam Megan, która rola jest dla niej najważniejsza i okazało się, że szczególne znaczenie ma rola Katarzyny Medycejskiej — ze względu na dobrą obsadę, scenariusz i kostiumy. Evan zapytał, czy Megan woli grać w filmach czy występować w teatrze. Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała, że to bardzo różne doświadczenia i w teatrze ma się większy wpływ na to, jak wykreuje się daną postać. W filmach ostatnie słowo należy do reżysera i czasem bywa, że aktor może nie zgadzać się z pewnymi jego decyzjami. Powiedziałam Megan, że w Polsce jest bardzo lubiana i że bezapelacyjnie wygrała plebiscyt, który przeprowadziłam na Facebooku. Opowiedziałam jej, jakie komentarze zostawiliście pod wpisem o jej urodzinach — wspomniałam komentarz Krzysia o lojalnej miłości do Ani wykreowanej przez Megan :). Inez prosiła, aby powiedzieć Megan, jak ją bardzo kochamy, co oczywiście uczyniłam. Podziękowałam jej w imieniu polskich wielbicieli za te wspaniałe emocje, które wszyscy czuliśmy oglądając adaptację Sullivana (pominęłam dyplomatycznie ten niewielki odsetek, który twierdzi, że Megan nie pasowała jako Ania). Megan podpisała zdjęcia, które miałam ze sobą i zgodziła się również na małą sesję zdjęciową dla upamiętnienia naszego spotkania. Było zdjęcie z książką, z Nadią i kilka zdjęć ze mną :) Kiedy tak stałyśmy obejmując się jak stare znajome (lub Pokrewne Dusze), Megan delikatnie głaskała mnie po plecach... Niesamowicie wzruszył mnie ten gest.😊 Minęła wspaniała godzina i Megan musiała nas opuścić, gdyż wybierała się na przedstawienie teatralne (wyobrażacie sobie, jak czują się aktorzy, kiedy na widowni zasiada legenda?). Pomogliśmy jej spakować do samochodu prezenty — butelkę z sokiem malinowym jednak niosła sama! Wyściskaliśmy ją na pożegnanie i podziękowaliśmy jej za poświęcenie nam czasu. Kiedy jej biały samochód powoli odjeżdżał, czułam jakbym rozstawała się z przyjaciółką... I tak było... W końcu znam Megan już ponad trzydzieści lat... Ania Shirley nazwałaby ten dzień epoką w życiu Bernadki z Błękitnego Księżyca... Mam jeden autograf dla osoby, która w komentarzu przekona mnie, że to jej należy się ten wyjątkowy upominek. Zwycięzcę ogłoszę 20 sierpnia, w 6 urodziny mojego bloga.