sobota, 31 grudnia 2016

Ostatni dzień roku





Pięknie dziękuję wszystkim, którzy w 2016 roku odwiedzili mój blog i wraz ze mną przeżywali cztery (!) wizyty na Wyspie Księcia Edwarda. Tak dużo się działo! To był naprawdę wyjątkowy rok. Zaczynając go 12 miesięcy temu nie sądziłam, że sprawi mi on niespodziankę w postaci Blue Moon. Jak dobrze, że życie może nas czasem tak cudownie zaskoczyć! 


Blue Moon i Złoty Brzeg w zimie. Zdj. Paul Montgomery

Wszystkim, którzy tu wchodzą, aby na chwilkę oderwać się od codzienności, życzę, aby przypomnieli sobie o swoich własnych marzeniach i powalczyli o nie. Naprawdę warto! Jeśli Waszym marzeniem jest Wyspa Księcia Edwarda, zapraszam do kontaktu ze mną — chętnie udzielę rad i wskazówek. A jeśli ktoś chciałby zwiedzić Wyspę ze mną, to planuję taką opcję na wrzesień 2017r. 

Obiecałam, że dziś wylosuję 2 osoby, do których trafią nagrody. Moja maszyna losująca wybrała Uchomisię i Edytę Tomaszkiewicz. Serdecznie gratuluję i dziękuję wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie!

"W klasy gra się małym kamyczkiem, który należy popychać czubkiem buta. Elementy gry: chodnik, kamyczek, but i piękny rysunek kredą, najchętniej kolorową. Na górze jest Niebo, na dole jest Ziemia (...)  Na nieszczęście, zanim ktokolwiek nauczy się przenosić swój kamyk do Nieba, nagle kończy się dzieciństwo i wpada się w książki, w lęk, w spekulacje na temat innego Nieba, do którego również trzeba umieć znaleźć drogę. A ponieważ skończyło się dzieciństwo (...), zapomina się, że aby się dostać do Nieba, potrzeba kamyczka i czubka buta."

Julio Cortazar

wtorek, 20 grudnia 2016

Polscy wielbiciele Ani i Maud


W przedwczorajszym wpisie wspomniałam o kilku wyjątkowych osobach, których nigdy nie poznałabym, gdybym nie wpadła na pomysł pisania bloga. Dziś, po 40 miesiącach od podjęcia tej decyzji, wiem, że była ona jedną z najlepszych w moim życiu. Z okazji okrągłej liczby odwiedzin bloga, opowiem dziś Wam o nas — polskich wielbicielach.

Przez wiele lat nie znałam nikogo innego, kogo „Ania z Zielonego Wzgórza” interesowałaby tak bardzo, jak mnie. Myślałam nawet, że ta moja fascynacja jest swoistym kuriozum — w murach elitarnego liceum twórczego, do którego miałam szczęście uczęszczać, rozmowy koncentrowały się raczej na egzystencjalizmie i nie sądzę, by ktokolwiek przypuszczał, że ta zaczytująca się w Cortazarze, Vonnegucie, Irvingu i prozie iberoamerykańskiej licealistka marzy o odwiedzeniu Wyspy Księcia Edwarda. To marzenie z dzieciństwa trochę na tym etapie było co prawda przykurzone — nadal każdego lata odświeżałam sobie serię o Ani, ale moje oficjalne lektury uświadamiały mi, że dzieciństwo już za mną i czas realnie spojrzeć w przyszłość.

W 2013r., po rozpoczęciu pisania bloga, znalazłam Ewę Henry. Pobieżna lektura jej artykułów na portalu Pinezka nie budziła wątpliwości! Znalazłam polskiego eksperta w interesującej mnie dziedzinie. Mieszkająca w Kanadzie Ewa okazała się nie tylko kopalnią wiedzy, ale i Pokrewną Duszą — chętną do pomocy zarówno w kwestiach związanych z Maud, jak i w różnych moich projektach (m.in. pomoc mamom w Zambii czy książka  „Listy do Jonathana”). O książce z listami do Jonathana Crombie nie wspomniałam chyba nigdy na blogu, więc pozwólcie, że w kilku słowach o niej teraz napiszę. Pomysł książki powstał po śmierci aktora w kwietniu 2015r., kiedy, w poświęconej jego pamięci grupie na Facebooku, kilka osób wyraziło żal, że nie udało im się napisać do niego przed śmiercią. W ciągu kilku miesięcy docierały do nas z całego świata listy do Jonathana, które zebrane zostały następnie w książkę, którą przywiozłam we wrześniu ubiegłego roku do Polski, gdzie została oprawiona. Ewa zadbała o jej estetykę — ozdobiła listy przepięknymi ilustracjami autorstwa swojej mamy, p. Marii Krowiak. Stworzyła też mapę, na której zaznaczyła miejsca, z których przyszły listy.



W maju 2015r., kiedy poznałam dr Rubio i Melanie Fishbane, spotkałam się też z mieszkającą w Ontario Ewą. Oczywiście czasu mieliśmy jak na lekarstwo, bo 3 dni i masa do zobaczenia, więc nie było to bynajmniej spotkanie przy herbacie. Umówiliśmy się na stacji w Uxbridge, jak przystało na dwie wielbicielki Maud (która wysiadła na tej stacji po powrocie z podróży poślubnej w 1911r.), skąd mieliśmy się udać w dalszą podróż. Co się tego dnia dokładnie działo, opisałam we wpisie z maja 2015r., więc się nie będę powtarzać. Ewa też opisała ten dzień, choć ciut inaczej. 


„Muszę Wam opowiedzieć o pewnej Wariatce. Wariatce przez potężne W. Szalonej pasjonatce, której pasji nie doceniłam, a która (ta pasja) powaliła mnie na łeb na szyję w zeszły weekend. Pasja, która sprawiła, że moj syn powiedział „Jeszcze jeden dom w którym mieszkała Lucy Maud do zwiedzenia a odgryzę sobie d...."! To ta kobieta od kur w Zambii, od pomocy mamom zambijskim i sierotom. Kobieta, która rodzinie ubogiego rybaka na Filipinach podarowała nie rybę, nie wędkę a... łódź. No to już wiemy, że Bernadeta Milewski nie robi nic na pół gwizdka. Otóż Bernadki pasją — jedną z pasji — jest wszystko co związane z Anią z Zielonego Wzgórza. Rzeczona Bernadka w jeden weekend objechała w Kanadzie więcej miejsc związanych z rzeczoną Anią niż ja przez ćwierćwiecze w Kanadzie. Miałam Wam opisywać co rzeczona Bernadka widziała i przez co mnie zdołała przeciągnąć w jeden dzień rzeczonego weekendu („To ja z Ameryki musiałam przyjechać, żeby ci pokazać plebanię w Leaskdale?!"), ale poczytajcie i obejrzyjcie na jej blogu, bo mnie samo przewijanie zmęczyło.”

Stacja w Uxbridge

Ewa w ławce Spadkobierców LMM
Z Ameryki musiałam przyjechać, żeby jej pokazać kościół w Leaskdale! :)


Czasem blog odkrywa prawdziwa wielbicielka (bądź wielbiciel) Maud. Zauważam to, bo nagle jest o wiele więcej odsłon i pojawiają się nowe komentarze... W lecie mój blog odkryła Joanna Okularczyk. W 2 dni przeczytała wszystkie wpisy i wystawiła mi taki komentarz:

„Była raz Bernadka,
żona oraz matka,
Ani wielbicielka, 
i Maud tropicielka,
podróżniczka twarda
na W.K. Edwarda.

(Wybaczcie, nie mogłam się powstrzymać)

Bernadko, na Twój blog trafiłam przypadkiem, szukając w internecie czegoś do poczytania". W pewnej chwili pomyślałam, że może wreszcie zobaczę, jak wygląda Zielone Wzgórze — no i po nitce do kłębka dotarłam tutaj. I wsiąkłam! „Połknęłam” tego bloga (czy ten blog?) w dwa dni. Zaskoczyła mnie kanadyjska architektura — te domy są tak absolutnie różne od polskich domów z tamtych lat! I urzekła mnie kanadyjska przyroda, cudownie przedstawiona na Twoich zdjęciach. Masz wyjątkową wrażliwość na piękno, i wyjątkową umiejętność uchwycenia go na fotografii. A także wyjątkowe szczęście do spotykania ludzi, którzy znają Józefa, i wydobywania z nich tego, co najlepsze.”


Jak się okazało kilka dni temu, Joanna w czasie wolnym nie tylko czyta książki Maud, ale i tworzy przepiękne rękodzieło. Dostałam próbkę jej talentu w postaci zdjęć bombki z Zielonym Wzgórzem, które pozwoliła mi zaprezentować na blogu. Tak zachwyciła mnie ta bombka, że od razu zamówiłam Złoty Brzeg, Srebrny Gaj i Blue Moon. Będę miała piękne prezenty dla sąsiadów z Park Corner :).






Sylwia Kupiec napisała do mnie, gdyż chciała kupić lalkę z Wyspy (przy okazji wspomnę, że jeszcze kilka lalek czeka na swoich właścicieli — można do mnie pisać w tej sprawie). Zazwyczaj dostawałam informację zwrotną, że lalka dotarła i się podoba. Z Sylwią było inaczej. Dostałam nie tylko informację, ale i zdjęcie najpiękniejszego Kącika Ani, jaki kiedykolwiek powstał... W tym roku udało mi się kupić dla Sylwii Gilberta i jej kącik stał się jeszcze piękniejszy. 



U mnie w Blue Moon znalazło się natomiast coś, co Sylwia stworzyła specjalnie dla mnie i co zawsze będę bardzo ceniła. Będzie to przypomnienie, że dzielenie się moimi doświadczeniami z pobytów na Wyspie ma sens. Nigdy nie wiadomo, kto przeczyta te wpisy... Być może dzięki nim spełni się kolejne marzenie... Jak w tę pochmurną niedzielę na Wyspie, w czasie której miałam odpoczywać, a w ciągu pół godziny Blue Moon wypełnił się mówiącymi po polsku gośćmi, których podsyłała do mnie Pam z Muzeum Ani z Zielonego Wzgórza... Najpierw zjawiła się podróżująca solo Monika, która od dzieciństwa kochała Anię, a po 30 minutach zapukała Ola, która przyjechała na Wyspę z tatą. 

Polacy na Wyspie



Przy Złotym Brzegu okazało się, że korzystali oni z moich informacji zawartych we wpisie „Cena wyjazdu na Wyspę”, a przy latarni New London wyszło na jaw, że Ola i Monika mieszkają w Polsce w tej samej dzielnicy! Takie cuda dzieją się tylko na Wyspie!

niedziela, 18 grudnia 2016

Ludzie


Świat L.M. Montgomery wypełniony jest fascynującymi ludźmi, których mam wielkie szczęście poznawać. Część z tych osób to badacze życia pisarki (wśród nich dr Rubio, jej córka Jen, Carolyn Collins), inni to krewni pisarki, których poznałam na Wyspie Księcia Edwarda i których teraz mogę nazywać „sąsiadami”. Są też rzesze wielbicieli Maud i Ani — poznaję ich głównie za pośrednictwem bloga, po czym nasza znajomość przenosi się często również na Facebook czy e-mail. Dziś opowiem troszkę o tych ludziach.

Wczoraj dostałam wiadomość od Paula Montgomery, właściciela Złotego Brzegu, która wypełniła mnie wielkim szczęściem i do teraz uśmiecham się, ilekroć ją sobie przypomnę. Paul napisał: „Głęboko wierzę, że ludzie pojawiają się w naszym życiu z jakiegoś powodu i wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. I jestem szczęśliwy, że to Wy kupiliście Blue Moon.” Właśnie w Złotym Brzegu rozpoczęła się nasza pierwsza i jakże krótka przygoda zakupu domu nad Jeziorem Lśniących Wód. Do teraz mam wrażenie, że to wszystko zostało gdzieś tam zaplanowane, a ja tylko poddałam się temu planowi. Dawno temu marzyłam o tym, aby odwiedzić kiedyś Wyspę Księcia Edwarda, później chciałam na nią wrócić, a jeszcze później miałam wielką ochotę zamieszkać w Moim Wymarzonym Domku. To wszystko się spełniło... A w czasie ósmej wizyty stałam się Bernadką znad Jeziora Lśniących Wód i to nie jest sen! 

Kiedy nas nie ma na Wyspie, Paul odwiedza Blue Moon i zdaje mi relacje z tych wizyt. Ta sama osoba, która kosi trawnik przy Złotym Brzegu, kosi i nasz trawnik. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego sąsiada... A dodatkowo sąsiad ten nosi tak doskonale znane mi nazwisko.

Garstka osób może powiedzieć, że mieszka nad Jeziorem Lśniących Wód. Wśród nich są głównie krewni L.M. Montgomery, ale właścicielką jednej z chatek z widokiem na Jezioro Lśniących Wód jest Carolyn Collins, współautorka m.in. „Świątecznego skarbczyka Ani z Zielonego Wzgórza”. Mieszkająca na stałe w Minnesocie Carolyn jest również współedytorką nowego tomu opowiadań L.M. Montgomery pt. „After Many Years”. Książka ta trafiła tydzień temu do mojej kolekcji. 

Nowe zdobycze 





Kiedy zwiedzaliśmy w czerwcu Zielone Wzgórze, mój mąż zapytał naszą przewodniczkę, czy zdarzyła się jej jakaś interesująca historia. Kassandra opowiedziała nam wówczas o pewnej pisarce, która mając do swojej dyspozycji Zielone Wzgórze zapragnęła zrobić na kuchennej podłodze Maryli Cuthbert śnieżne anioły. Okazało się, że znam tę pisarkę! Nadia zainspirowana opowieścią zrobiła dokładnie to samo i  jeszcze tego samego dnia wysłałam Lorilee Craker, bo o niej mowa, zdjęcie Nadii. Książka, którą napisała Lorilee nosi tytuł „Anne of Green Gables, My Daughter & Me” i na str. 212 można znaleźć wzmiankę o śnieżnych aniołach.






W maju 2015r. podczas wizyty w Ontario udało mi się spotkać z Melanie Fishbane. Melanie pisała wtedy swoją pierwszą powieść — przeznaczoną dla młodzieży książkę pt. „Maud”, zainspirowaną życiem nastoletniej L.M. Montgomery. Książka ta ukaże się za 4 miesiące – 25 kwietnia 2017r. Podczas naszego spotkania poprosiłam Melanie o autograf, podobno pierwszy w jej karierze .



Muszę tu wspomnieć również o dr Rubio, jej córce i wnuczce. Jak wiecie, poznałam dr Rubio podczas wizyty w Ontario w maju 2015r., tej samej wizyty, podczas której spotkałam się z Melanie. Krótka wizyta w domu pani profesor przekształciła się w dłuższą rozmowę, po której nastąpiły liczne e-maile i dwie następne wizyty. Podczas tych dwóch kolejnych wizyt zatrzymaliśmy się u dr Rubio — tak, jak 30 lat wcześniej zatrzymała się u niej inna Polka, pani Barbara Wachowicz :). Dom dr Rubio gościł na przestrzeni lat wielu badaczy życia L.M. Montgomery — znaleźliśmy się więc w doborowym towarzystwie. W lutym, podczas premiery filmu z Ellą Ballentine, u dr Rubio zjawiły się jej córka Jen i wnuczka Ruby. Od razu wiadomo było, że to Pokrewne Dusze. Ruby połknęła mojego kolekcjonerskiego bakcyla, zaś ja dostałam jeden z pięciu istniejących egzemplarzy nowego wydania „Ani z Zielonego Wzgórza”, ze zdjęciem Ruby na okładce i trzema autografami. Później okładkę tę zmieniono i w czerwcu otrzymałam aktualną wersję tego wydania. 




Jen Rubio jest edytorką III tomu pełnego wydania Dzienników Maud, który w czerwcu trafił do mojej kolekcji. W Podziękowaniach, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, pojawiło się i moje nazwisko. Jen zamieściła również moje zdjęcia w nowym wydaniu „Wymarzonego Domu Ani”. Moje nazwisko pojawia się więc w dwóch wydaniach książek Maud! Trudno to nawet nazwać spełnionym marzeniem, gdyż nigdy o czymś podobnym nawet nie marzyłam...





 




Pragnę dziś podzielić się z Wami moimi skarbami... Zaraz po tym, jak Melanie Fishbane dała mi swój autograf, poprosiłam ją o autograf dla jednego z Czytelników bloga . Ten autograf, wraz z książką „Maud” trafi do jednej z osób, które pod dzisiejszym wpisem zostawią komentarz. Jednocześnie proszę Was o udostępnienie „Kierunku Avonlea” na Facebooku. Do drugiej osoby trafi egzemplarz „Ani z Zielonego Wzgórza” z wnuczką dr Rubio na okładce. Obydwie książki są w języku angielskim, a losowo wybrani zwycięzcy mogą spodziewać się nagród pod koniec czerwca przyszłego roku. Ogłoszenie wyników nastąpi 31 grudnia 2016r. Powodzenia!

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Polacy na Wyspie, relacja Moniki cz. II

Ten pierwszy tydzień wykorzystaliśmy również na poznawanie samej Wyspy. I tak, Wyspa jest piękna – zachwyciło mnie tu wszystko – cisza, spokój, przepiękne kolory, niepowtarzalne widoki, latarnie morskie, wiatr, klify, plaże, piasek, drogi i morze. Jeszcze gdy planowałam podróż, wiedziałam, że chcę zobaczyć dużo latarni morskich – są one nieodłącznym elementem krajobrazu Wyspy. Mimo że jest ich tak wiele – każda jest inna! Udało nam się odwiedzić kilkanaście z nich.
Pierwszą była latarnia w North Rustico (North Rustico Harbour Lighthouse) – kształtem przypomina latarnię w New London. Obie mają charakterystyczną formę domku, a ta miała też komin. Latarnia jest aktywna, zbudowano ją w 1876 roku. Ma 12,4 metra i została zelektryfikowana w 1960 roku. Świeci żółtym światłem. North Rustico jest miejscowością leżącą na wschód od Cavendish i podobno tu przygotowuje się najlepsze homary. Drugą latarnią, którą poznałam, była Covehead Harbour Lighthouse znajdująca się nad Zatoką Covehead, tuż za mostem łączącym Brackley i Dalvay. Przewodnik (2016 Visitor’s Guide) mówi, że jest to prawdopodobnie najczęściej fotografowana latarnia na Wyspie. Kto by pomyślał – należy do tych mniejszych, niepozornych, ale może właśnie w tym tkwi jej urok. Ma 8,2 metra i jest bardzo młodą latarnią – zbudowano ją w 1975 roku, dlatego od razu była zautomatyzowana. Świeci na biało. W jej sąsiedztwie pomieszkiwał wąż – był to chyba pończosznik prążkowany.
Domek rybacki w North Rustico

Latarnia w North Rustico

Latarnia Covehead


Tego samego dnia znaleźliśmy kolejną latarnię – była nią St. Peter's Harbour Lighthouse. Znajduje się ona niedaleko Greenwich i jest malowniczo otoczona wydmami. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że jest nieczynna (od 2008 roku). Nie wiadomo dokładnie, kiedy ją zbudowano – przyjmuje się, że mógł to być 1876 rok. Jest bardzo podobna do latarni przy porcie Covehead, ale znajduje się w opłakanym stanie. Bardzo mi było jej szkoda, zwłaszcza że wokół niej jest przepiękna plaża.

Latarnia St. Peter's Harbour 

Kolejnego dnia poznaliśmy dwie nowe latarnie – New London i Cape Tryon. Znajdują się stosunkowo blisko siebie, ale są tak od siebie różne. Pierwsza z nich (New London Back Range Light) strzeże portu New London. Zbudowano ją w 1876 roku i choć zelektryfikowano w 1960, teraz prąd nie jest do niej doprowadzony – działa na panele fotowoltaiczne od 2009 roku, które znajdują się na jej wieży. Niedawno przeszła renowację i teraz aż cała lśni. Ma 13 metrów i świeci na biało.




Jej sąsiadka jest zupełnie inna – przede wszystkim młodsza o 89 lat. Latarnia Cape Tryon z racji swojego położenia wydaje się majestatyczna i niedostępna, choć wcale nie jest najwyższą latarnią na Wyspie (wieża ma 12,4 metra, świeci białym światłem – choć dla mnie jest ono po prostu zielone). Znajduje się nad stromym i wysokim klifem (od poziomu morza do soczewek latarni jest 33 metry!), co dodaje jej powagi i majestatu, a jej światło widać z plaży w Cavendish. Gdy odwiedziliśmy ją pierwszy raz, trafiliśmy na najbardziej słodki zapach na świecie – od strony lądu latarnia była otoczona ogromnym polem koniczyny, która wtedy kwitła.




Zobaczyliśmy też trzecią i czwartą latarnię tego dnia. Pierwszą z nich zobaczyłam dzięki uprzejmości Bernadki, która zabrała nas na plażę Cousin’s Shore. Tuż nad brzegiem morza stoi Former Cape Tryon Lighthouse. Powstała w 1905 roku i była aktywna do 1965. Dziś jest własnością prywatną, w której na co dzień mieszkają państwo Somersowie (ciekawe, jak to jest – mieszkać w latarni morskiej na Wyspie Księcia Edwarda). Czwarta tego dnia latarnia (Brighton Beach Front Range) znajduje się przy Queen Elizabeth Drive w Charlottetown między domami mieszkalnymi. Należy do tych starszych (1889-90), świeci na żółto, a wieża ma wysokość 12,4 metra. W 2000 roku została zniszczona podczas sztormu, na szczęście dziś nie ma po tym śladu.
Dom państwa Somersów

Latarnia w Charlottetown

Domki w Charlottetown

Przez kolejne trzy dni dużo jeździliśmy i oglądaliśmy – wśród innych rzeczy znalazł się też czas na poznanie aż kilkunastu nowych latarni! I tak – w sobotę skierowaliśmy się na zachód Wyspy, po drodze do Malpeque zatrzymaliśmy się niedaleko miejscowości Darnley. Tam są aż dwie latarnie – właściwie tuż obok siebie. Pierwsza (Malpeque Outer Back Range Light) stoi bliżej drogi i jest otoczona polami – łatwo ją zauważyć, choć wieża ma tylko 7,7 metra. Nie można było jednak podjechać do niej bliżej – ta czerwona droga na zdjęciu jest drogą prywatną. Wiedzieliśmy jednak, że tuż za nią, choć niewidoczna z tej strony, jest druga latarnia (Malpeque Outer Front Range Light) – postanowiliśmy więc pojechać na plażę i podejść do niej od strony morza. To była jedna z przyjemniejszych wycieczek – nie dość, że znalazłam tam dużo czerwonego piasku, to jeszcze trafiliśmy na Teapot Rock (a nawet nie wiedzieliśmy o istnieniu tej skałki). Obie latarnie mają czerwone światło.

Latarnia Malpeque Outer Back Range Light

Latarnia Malpeque Outer Front Range Light

Gdy tego dnia wracaliśmy z Lower Bedeque, byliśmy zbyt blisko Seacow Head, żeby tam nie pojechać. Latarnię usytuowano w pięknym miejscu – podobnie jak Cape Tryon przy wysokim klifie. Jest jedną ze starszych latarni, powstała 1863 roku. W 1979 przeniesiono ją dalej w ląd z powodu erodującego klifu. Wieża ma 18,3 metra i świeci na biało. To wspaniałe miejsce widokowe – po lewej można zobaczyć most Konfederacji, na wprost – linię brzegową Nowego Brunszwiku. W drodze powrotnej uznaliśmy, że nigdzie się nie spieszymy, więc możemy obejrzeć jeszcze jedną latarnię. Nie pojechaliśmy więc prosto do Cavendish, tylko przejeżdżając czwarty tego dnia raz koło szkoły w Lower Bedeque, dojechaliśmy do MacCallums Point – tam czekała latarnia zupełnie inna niż te, które do tej pory widziałam – pękata i okrągła, a na dodatek stojąca na środku wody – Indian Head Lighthouse. Gdy jest odpływ, można dostać się do niej pieszo po głazach. Wieża ma prawie 13 metrów wysokości, świeci białym światłem, a powstała w 1881 roku.
Latarnia Seacow Head

Latarnia MacCallums Point

W niedzielę ruszyliśmy na wschód. Po mszy w bazylice św. Dunstana w Charlottetown (w kościele jest obraz Miłosierdzia Bożego podarowany przez Jana Pawła II z napisem Jezu, ufam Tobie po polsku!) naszym pierwszym głównym przystankiem była latarnia Point Prim. Jest piękna, smukła i wysoka, a także wyjątkowa pod dwoma względami – to najstarsza latarnia na Wyspie (zbudowana w 1845 r.), a także jedyna murowana (z zewnątrz jest wyłożona gontem, więc wygląda na drewnianą, ale w środku są już tylko cegły). Latarnię można obejrzeć od środka – za cztery dolary weszliśmy po krętych schodkach na samą górę! Widok był zachwycający – wieża ma 18,6 metra.



Punktem docelowym tego dnia była Panmure Island – żeby tam dojechać, poruszaliśmy się granatową trasą, która prowadziła nas tuż przy samym wybrzeżu. Dzięki temu po drodze mogliśmy zobaczyć jeszcze trzy latarnie w Wood Islands oraz latarnię w Cape Bear. Trzy latarnie w Wood Islands znajdują się teraz obok siebie – do 2007 roku dwie z nich (Front and Back Range Light) strzegły wejścia do portu, z którego wyrusza Northumberland Ferry. Gdy przeszły na emeryturę, udało się je uratować od zniszczenia i znalazły azyl obok trzeciej – największej – latarni. Ta największa to Wood Islands Lighthouse, jest aktywna i otwarta dla zwiedzających (my jednak nie wchodziliśmy do środka). Ma charakterystyczną bryłę - składa się z trzech części – wieży (16,5 metra), domku z kominem i najmniejszego – powiedzmy – przedsionka.
Latarnie Wood Islands

Dalej na wschód znajduje się Cape Bear – otoczona drzewami z dwóch stron. Z wyglądu raczej niepozorna, ale to właśnie tu usłyszano pierwsze sygnały SOS z Titanica. Teraz latarnia jest już nieczynna (od 2011 roku), ale otwarta dla turystów. Powstała w 1881 i ma 12,2 metra wysokości. Niedaleko od tego miejsca, a po drodze dla nas, nawigacja pokazywała jeszcze dwie latarnie. Zobaczyliśmy z daleka jedną z nich – Murray Harbour Front Range Light/Beach Point Front Range Light. Gdy robiłam jej zdjęcie, byłam przekonana, że jest nieczynna – takie maleństwo znajdujące się na plaży. I choć rzeczywiście jest mała (ma 7,2 metra), to wciąż aktywna – od 1878 roku. W 2010 roku podczas sztormu została zupełnie zniszczona i nie planowano jej odbudowy. Mieszkańcy jednak stanęli w jej obronie i dopięli swego – latarnia zaczęła działać już po roku.
Latarnia Cape Bear

Latarnia Murray Harbour Front Range Light/Beach Point Front Range Light

Popołudniem dojechaliśmy do latarni Panmure Island – jej zdjęcie zdobi okładkę mapy Wyspy, a ponieważ zdjęcie jest piękne, bardzo chciałam tam pojechać. Na plaży tego dnia nie było już nikogo, więc cały krajobraz mieliśmy tylko dla siebie. Do latarni można wejść i ją zwiedzić, choć nie da się tego zrobić od strony morza – latarnia stoi na klifie otoczonym siatką. Należy do starych latarni (powstała w 1853 roku) i jest wysoka – ma 18,6 metra.




Ostatnią odwiedzoną przeze mnie latarnią (kolejnego dnia) była latarnia na przylądku Cap (Cape) Egmont – znajduje się na południowym zachodzie Wyspy i prowadzi do niej trasa czerwona. Latarnia należy do tych średniej wysokości (standardowe 12,4 metra), ale widok stamtąd był niezwykły – budynek ustawiono nad stromym i dość urwistym wybrzeżem, a dodatkowo tego dnia trafiliśmy na silny wiatr i jakiś duży odpływ – woda była czerwona! Cap Egmont również musiała zmienić miejsce – w 2000 roku przeniesiono ją dalej w głąb lądu z powodu erodującego klifu.
Latarnia Cap Egmont

Skała przy Cap Egmont

Nad takim klifem stoi latarnia Cap Egmont; i ta czerwona woda!

Latarnie na Wyspie mają w sobie niezwykły urok. Połączenie w jedną scenerię wysokiego czerwonego klifu lub delikatnej plaży z wydmami, granatowego lub szarego morza oraz białej latarni – za każdym razem mnie zachwycało. Naprawdę, latarnie na Wyspie są urocze i już zawsze będą mi się kojarzyły jako cecha charakterystyczna Wyspy Księcia Edwarda – bo gdzie indziej znajdziemy ponad 60 latarni na tak niewielkim obszarze? 
Dzień, kiedy byliśmy przy latarni Cap Egmont (był to poniedziałek), miał być – zgodnie z planem – przedostatnim dniem na Wyspie. W dalszą podróż mieliśmy wyruszyć we wtorek, jednak już w piątek czy sobotę Paweł zasugerował zmianę planów – zamiast zwiedzić inne części Kanady, mogliśmy wydłużyć pobyt na Wyspie o kolejne kilka dni. Odwołaliśmy rezerwacje w kilku miejscach i zostawiliśmy tylko jedno – Cape Breton w Nowej Szkocji. Wyruszyliśmy we wtorek, a na Wyspę wróciliśmy w środę wieczorem. To była męcząca wycieczka (w obie strony zrobiliśmy około 1200 kilometrów), dlatego postanowiliśmy, że przez te kilka dni, które zostały na Wyspie, nie będziemy już nigdzie jeździć, tylko odpoczywać w Cavendish i najbliższej okolicy. Tym razem zatrzymaliśmy się w Silverwood Motel – mogę polecić to miejsce, oceniam je najwyżej ze wszystkich miejsc w Kanadzie, w których nocowaliśmy, a łącznie było ich sześć.
Czymś, na co cieszyłam się równie mocno jak na latarnie, były plaże i morze. Plaże na Wyspie są przepiękne! Nie wiem, jak wyglądają one w sezonie, ale we wrześniu były wspaniałe: prawie puste, czyste i tajemnicze. Wyspa w ogóle jest bardzo czystym i zadbanym miejscem! W lasach czy przy drodze nie ma śmieci, a nawet w Charlottetown, czyli w stolicy, jest czysto i schludnie. Miałam okazję pobyć na kilku plażach i były to głównie plaże na północy. Północne plaże w przewodniku są opisywane jako te z białym piaskiem, czerwony natomiast mają te przy Red Sands Shore (południe). Na półce u mnie stoją trzy słoiczki z piaskiem: jeden zebrany na plaży w Cavendish, drugi przy plaży niedaleko Darnely i trzeci z polskich Chałup. Wszystkie mają inny kolor – biały jest jednak tylko piasek z Chałup. Przewodnik po Wyspie się zatem myli – piasek na całej Wyspie jest czerwony, choć w różnych odcieniach! 
Oczywiście – plażą, którą odwiedziłam jako pierwszą, była plaża w Cavendish. Wybraliśmy się tam od razu po przyjeździe i zakwaterowaniu w Green Gables Boungalow Court. Myślę, że poznałam ją dosyć dobrze – ponieważ mieszkaliśmy blisko, odwiedziliśmy ją kilka razy. Wybrzeże w Cavendish jest bardzo zróżnicowane. Od strony wschodniej znajdują się piękne czerwone klify, po których można się wspinać. W jednym z wyższych punktów jest taras widokowy, z którego świetnie widać zielone światełko latarni Cape Tryon. W stronę zachodnią klif przekształca się w złoto-miedziane wydmy porośnięte trawą (przy wejściu na każdą wydmową plażę stoją tabliczki z napisem „Healthy dunes make healthy beaches” –bardzo polubiłam to zdanie i za każdym przy wejściu na plażę je sobie powtarzałam). Za wydmami znajduje się Jezioro Lśniących Wód*, a właściwe staw Macneillów, po którym prowadzi drewniany mostek – trasa ta nazywa się Dunelands Trail. Jeśli pójdzie się dalej na zachód, tuż przy plaży znajduje się staw Clarków: od południa otoczony lasem, przez który prowadzi urocza ścieżka, od wschodu – zielonymi wydmami, a od północy – akurat tego dnia, kiedy tam spacerowaliśmy – wzburzonym i głośnym morzem. Jeszcze dalej na zachód – gdy minie się już kemping – zaczynają się piękne wysokie wydmy, które ciągną się aż cztery kilometry! Koniec tego cypla znajduje się tuż przy latarni New London. Bardzo chciałam dojść aż do samego końca, ale się nie udało – było już za późno, żeby kontynuować wycieczkę. Bardzo miło wspominam to miejsce – tego dnia wiał silny wiatr, piasek z wydm fruwał, a przez to wydmy wyglądały, jakby się poruszały.
Staw Clarków

Plaża w Cavendish

Klif w Cavendish

Plaża w Cavendish o zachodzie słońca

Piękna była plaża niedaleko Greenwich – na której znajduje się latarnia St. Peter's Harbour. Do plaży prowadzi ścieżka wśród wydm, która mija latarnię – można się jej wtedy dobrze przyjrzeć. To było ciche i spokojne miejsce, w sumie bardzo zwyczajne, ale może właśnie dlatego mające taki urok – idealne, żeby czytać książkę, leżeć i słuchać morza, a nawet – chwilę pospać. Równie piękny był też Park Narodowy Greenwich – żeby dostać się na plażę, trzeba było przedostać się drewnianym mostem po jeziorze – podobnym jak na stawie Macneillów, ale dużo dłuższym. Można było też wspiąć się na górę po jednej w wydm, usiąść na drewnianych fotelach (znak charakterystyczny Kanady 
) i podziwiać widok – rozległe złoto-zielone wydmy i szaro-błękitne tego dnia morze.
Park Narodowy Greenwich

Wyspa zrobiła na mnie ogromne wrażenie pod każdym względem. Chociaż wiedziałam po zdjęciach Bernadki, czego mam się spodziewać, to jednak wszystko zachwyciło mnie tak zupełnie od nowa. Wyspa ma tak wiele do zaoferowania – tu jest wszystko w jednym miejscu. Wszystko dla osób ceniących ciszę, spokój, przestrzeń i piękno natury. Natura wykreowała tu niezwykłe krajobrazy – nie ma miejsca, którego nie chciałoby się uwiecznić na zdjęciu. Są tu wzgórza, drzewa, pola, drewniane domki, czerwone drogi, latarnie, czerwone klify ze skałami o przeróżnych kształtach, rozległe plaże z czerwonym piaskiem, majestatyczne morze. I jest też Ania i życzliwi mieszkańcy. Wiedziałam, że będę zachwycona Wyspą, ale nie wiedziałam, że w równym stopniu spodoba się także Pawłowi – on inaczej odbiera takie rzeczy. Potwierdzeniem tego było zdanie, które powiedział, gdy wracaliśmy z Cape Breton: „Gdy już się widziało Wyspę, reszta wschodniej Kanady wydaje się nudna”.

Plaża Mackenzie’s Brook


Orby Head

French River, gdy szukaliśmy Wymarzonego Domu Ani

Kensington


Klify koło latarni New London

Lisek mieszkający przy plaży w Cavendish

Tekst i zdjęcia: Monika Wasilewska