czwartek, 27 lipca 2017

Czerwona Kanapa w Blue Moon

Dzisiejszy wpis nie będzie chronologiczny. Chcę się jednak podzielić z Wami tym wszystkim, co działo się w ubiegły weekend, czyli 22 i 23 lipca. Z doświadczenia wiem, że po jakimś czasie emocje opadają i zapomina się wiele szczegółów,  bardzo chcę, aby jak najmniej umknęło mi z tej opowieści. 

Zacznijmy jednak od początku, bo jest to, moim zdaniem, świetna historia i doskonały przykład na to, jak pewne zdarzenia dochodzą do skutku.

Kiedy kupiliśmy Blue Moon nie było czasu na zorganizowanie tzw. „parapetówki”. Postanowiliśmy więc, że zrobimy imprezę w tym roku i wybraliśmy weekend 22/23 lipca. Jakieś trzy miesiące temu ostatecznie ustaliliśmy, że impreza odbędzie się 23 lipca i zaprosiliśmy gości. Dwa tygodnie później dostałam wiadomość od Ewy Henry (którą oczywiście znam w związku z Anią i L.M. Montgomery) z pytaniem, czy będę na Wyspie 22–23 lipca. Pomyślałam, że Ewa pewnie planuje przyjazd i chce się ze mną spotkać. Okazało się jednak, że nie chodziło o nią, ale o ... Czerwoną Kanapę! Pewnie zastanawiacie się, tak, jak ja zastanawiałam się owego dnia, czym jest Czerwona Kanapa... W wielkim skrócie jest to jeden z 38 projektów wytypowanych w ramach konkursu, do którego zgłoszono prawie 400 różnych pomysłów na uczczenie 150–lecia Kanady. Czerwona Kanapa jeździ po całej Kanadzie i siadają na niej Kanadyjczycy, aby opowiedzieć o tym, co Kanada dla nich znaczy. Jeśli nadal zastanawiacie się nad tym, cóż Czerwona Kanapa może mieć wspólnego ze mną bądź Ewą, to już wyjaśniam. Pomysłodawcami tego projektu są mieszkający w Ontario Kanadyjczycy polskiego pochodzenia — Ela Kinowska i Piotr Sobierajski. Ewa, jak pamiętacie zapewne z mojej relacji z Leaskdale, gdzie się poznałyśmy, również mieszka w Ontario i zna Piotra. Zanim się spostrzegłam zostałam na Facebooku zaznajomiona z Piotrem i po kilku dniach odbyliśmy rozmowę telefoniczną na temat Czerwonej Kanapy jako potencjalnego gościa na mojej lipcowej imprezie w Blue Moon. Oczywiście zgodziłam się przyjąć pod swój dach kanapowy zespół — przy rozmiarze ich szaleństwa mój zakup Blue Moon to pestka 😏. Ela i Piotr byli już po zimowym odcinku kanapowego tournée 
i skoro nie zamarzli, trzeba było to jakoś uczcić w polskim domu nad Jeziorem Lśniących Wód 😊.

O 16:00 w sobotę Czerwona Kanapa zawitała w Blue Moon. 


Ela dawno temu przeczytała „Anię z Zielonego Wzgórza”, Piotr widział kiedyś film, ale żadne z nich nie pamiętało zbyt wiele na temat rudowłosej sierotki. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pomimo skromnej wiedzy na temat twórczości LMM, zarówno Ela i Piotr, jak i podrózujący z nimi Daniel (Francuz) i Christian (Kolumbijczyk!) są ludźmi pochodzącymi z „rodu Józefa”. Ich RV z kanapową przyczepą szybko zadomowiło się na miejscu parkingowym przy Blue Moon (wreszcie wyjaśniło się dlaczego musiałam kupić dom z całkiem sporym parkingiem 😏), a kanapowa ekipa jeszcze szybciej zadomowiła się w Blue Moon i w naszych sercach. Zawsze wiedziałam, że kupno domu nad Jeziorem Lśniących Wód niesamowicie wpłynie na nasze życie — Czerwona Kanapa uświadomiła mi jednak, że dotychczas nie miałam jednak pojęcia, co nas czeka.

To były niezwykłe 42 godziny! Działo się strasznie dużo — musieliśmy się skupić na przygotowaniach do imprezy, a jednocześnie chcieliśmy pokazać naszym gościom choć troszkę z tego, co ma do zaoferowania Wyspa Księcia Edwarda. W ekspresowym tempie była więc plaża Branders Pond, wizyta na Cousins Shore, spacer do Teapot Rock i latarnia w New London. Na obiad zjedliśmy pieczone ziemniaki z tymiankiem i masłem czosnkowym, pieczonego łososia i gotowane warzywa. Nie obyło się bez białego wina ze specjalnej kanapowej edycji, gdyż, jak twierdzi Piotr, ryba lubi pływać 😏. 




W niedzielę, dniu imprezy, po rodzinnym śniadaniu przy stole z widokiem na Jezioro Lśniących Wód wybraliśmy się do  Kościoła pod wezwaniem Marii Panny z Góry Karmel, o którym pisałam ostatnim razem. Naopowiadałam Piotrowi, że będzie super, bo kościół jest zachwycający.  I było super, ale okazało się, że Msza odprawiana jest po francusku, a dokładniej w dialekcie akadyjskim. Akurat francuskiego zupełnie nie znam, więc to nie dialekt był dla mnie przeszkodą 😉. Pomodliłam się więc po polsku i chyba moje modlitwy zostały wysłuchane, bo impreza udała się znakomicie.  






W drodze z Kościoła rozmawiałam z Elą na temat menu imprezy — Eli imprezy na 30 osób zupełnie nie przerażają, więc miała dla mnie kilka rad. Jedną z nich było podarowanie sobie makaronu z sosem pomidorowym. Makaron miał być uzupełnieniem kotlecików mielonych — Ela zaproponowała wykałaczki do kotlecików i osobny sos. Oczywiście wykałaczki były w RV! To RV w ogóle wszystko pomieściło — nawet lód, który przydał nam się do przenośnej lodówki z napojami. 

O 15:30 część przekąsek trafiła na stół, altana została przyozdobiona niebieskimi balonami, a Czerwona Kanapa ustawiona na trawniku. Byliśmy gotowi na przybycie gości
 😊. 





Nikt jednak nie pojawił się punktualnie o 16:00! Paul spokojnie podlewał sobie ogródek przy Złotym Brzegu, a ja zaczęłam się martwić, że nikt się nie pojawi. Po kilku minutach zjawiła się jednak Denise z Rillą i wytłumaczyła mi, że na Wyspie Księcia Edwarda goście zazwyczaj zjawiają się 15–30 minut spóźnieni. Powinnam była zapytać o to wcześniej... Całe szczęście planowałam zacząć wystawiać ciepłe jedzenie o 16:20, więc wyszło idealnie. Nagle zaczęli pojawiać się pozostali goście, a wśród nich Michele i Paul Montgomery (właściciele Złotego Brzegu), Pam i George Campbell (krewni Maud i właściciele Muzeum Ani z Zielonego Wzgórza), Carolyn Collins z mężem Andym (znana badaczka życia LMM), Norma Dougherty (pochodząca z Wyspy pisarka i była Miss Kanady), July Edgcomb z mężem Gabrielem (właściciele domu Leardów), Robin Petty (właścicielka Petty Quilts), Betty Mann z mężem Kenem (Betty pracuje w Muzeum Ani z Zielonego Wzgórza) i John Sylvester z żoną Dianne. 

Norma Dougherty i Ela

Robin i jej dzieła

John Sylvester czeka na wywiad :)

Brakuje 7 osób

Do teraz nie mogę uwierzyć, że John Sylvester, najsłynniejszy fotograf z WKE, przyjął moje zaproszenie. Nigdy nie widzieliśmy się wcześniej, ale, jak zapewne pamiętacie, to właśnie on dał mi numer telefonu do Mojego Wymarzonego Domku. Jak się okazało, John tego akurat nie pamiętał, jednak pamiętał, że czasem wymienialiśmy e-maile oraz wiadomości na FB i dlatego przyszedł na imprezę. W niedzielę opowiedziałam mu, jak wielką rolę odegrał w mojej historii, co go wyraźnie wzruszyło. Syn July, Will, grał na gitarze, goście ucinali sobie miłe pogawędki między kolejnymi łyżkami polskiej sałatki warzywnej (z majonezem kieleckim w roli głównej), bigosu, kęsami kabanosów i kotlecików mielonych w sosie przyrządzonym przez Elę. Na Czerwonej Kanapie odbywały się wywiady, a ja czułam bezgraniczne szczęście i wdzięczność za to, że L.M. Montgomery napisała kiedyś książkę, która zmieniła moje życie. Gdyby nie ta książka, nie byłoby Blue Moon ani Czerwonej Kanapy w Park Corner...




July upiekła dwa wspaniałe torty, bo świętowaliśmy dwie okazje — kupno domu na Wyspie i Czerwoną Kanapę na urodziny Kanady. Ela nie kryła wzruszenia. Nikt wcześniej nie upiekł Czerwonej Kanapie Tortu! Były przemówienia, podziękowania, uściski i łzy wzruszenia... Tak! My Polacy mamy być z czego dumni! Jeśli decydujemy się podążyć za głosem serca, nic dla nas nie jest niemożliwe.


W poniedziałek rano, po polskim śniadaniu (wędzony Rycki Edam i polędwica!), Ela, Piotr, Daniel, Christian i Czerwona Kanapa pojechali w dalszą drogę. W naszych sercach pozostaną jednak na zawsze.

Przygotowania do odjazdu
Ela podpisuje plakat autorstwa Andrzeja Pągowskiego

Moja Księga Gości wzbogaciła się o wiele nowych wpisów. Część z nich wywołuje wielkie wzruszenie, jednak słowa Eli wywołują łzy...

„Jak spotykam na naszej kanapowej drodze ludzi jak Ty i Twoja Rodzina, to wierzę, że świat staje się lepszy”...


czwartek, 13 lipca 2017

Belmont...


Czwartkowy poranek zastał mnie w ubraniach z poprzedniego dnia.😏 Trudno mi było uwierzyć, że przespałam tyle godzin i szybko zaczęłam odrabiać stracony czas. O 8:00 zjawiłam się w Srebrnym Gaju, żeby porozmawiać spokojnie z Pam. 

Srebrny Gaj

Muzeum Ani z Zielonego Wzgórza jest bardzo popularną atrakcją — trudno znaleźć chwilkę na rozmowę w godzinach otwarcia muzeum. Mam wrażenie, że każdego roku jest coraz więcej zwiedzających. Jednak godzinę przed otwarciem była szansa na trochę spokoju... Jak się jednak okazało, w Srebrnym Gaju przebywała właśnie japońska ekipa filmowa, aby nagrywać materiał do filmu o ... kotach! Przy wjeździe natknęłam się na George’a, który poinformował mnie o tym, ale nie uważał, że powinnam w związku z tym rezygnować z wizyty u Pam. Miałam więc nadzieję, że filmowanie kotów odbywa się wewnątrz domu, a ja spotkam Pam przy wejściu. Te nadzieje wkrótce zostały rozwiane... Zobaczyłam Pam na zewnątrz, więc udałam się w jej kierunku. Dopiero po kilku minutach zobaczyłam w krzakach Japończyków z długimi obiektywami... Nie wiem, co dokładnie filmowali, ale nie wybaczę George’owi, jeśli przypadkiem pojawię się w japońskim filmie o kotach...

Japońska ekipa w Srebrnym Gaju (widok z mojego okna)
Pam w związku z wizytą Japończyków była od 5:00 na nogach. Podobnie było poprzedniego dnia, kiedy Japończycy zrezygnowali z kręcenia, bo światło nie było odpowiednie... Podobno w ekipie był jakiś znany japoński reżyser — on kręcił materiał o kotach, a inna ekipa nagrywała materiał o nim... :) A między nimi ja szukająca Pam...

Zjawiłam się jednak w Srebrnym Gaju w konkretnym celu! Miałam dla Pam prezent od jednej z Czytelniczek bloga — ręcznie robioną serwetkę. Udało mi się w końcu przekazać ten prezent z Polski, który dostałam już kilka miesięcy temu. Miałam też serwetkę dla Paula, więc ze Srebrnego Gaju pojechałam od razu do Złotego Brzegu, gdzie moja misja została pomyślnie zakończona. Blue Moon też dostał w prezencie serwetkę, więc teraz wszystkie ważne domy w Park Corner mają piękne serwetki :) Dziękujemy za nie z całego serca!











Przed południem zabrałam Nadię i Rillę do Darnley, gdzie można znaleźć czerwony piasek. Dziewczyny planują sprzedawanie lemoniady i piasku z Wyspy, więc trzeba było postarać się o towar :). Oczywiście nie samą pracą żyje człowiek! Był i czas na spacer po plaży, skakanie na falach i miłą pogawędkę... 




Po powrocie do domu zabrałyśmy się za oczyszczenie piasku ze śmieci i przesypanie go do buteleczek. Były też dyskusje na temat ceny — trzeba było wziąć pod uwagę koszty i to, jak trudno zdobyć tak mocno czerwony piasek. Rilla miała bardzo ambitne plany i chciała brać sporo za buteleczkę, argumentując to tym, że czerwony piasek jest bardzo rzadki i można go spotkać jedynie na Wyspie Księcia Edwarda i w Nowej Zelandii... Ostudziłam trochę jej zapał, kiedy powiedziałam, że 10 dolarów za buteleczkę zupełnie nie wchodzi w grę, ale nowa cena nie została tego dnia ustalona... Będziemy myśleć 😏.


Pogoda dopisywała, więc po obiedzie postanowiliśmy wybrać się do latarni North Cape. To dosyć daleko, ale przed zachodem słońca udałoby się nam tam dotrzeć. Studiując w samochodzie mapę zauważyłam, że będziemy przejeżdżać blisko Belmont, miejscowości, w której uczyła LMM. Wiedziałam, że szkoła z Belmont została przeniesiona do wioski Avonlea, a w 2015r. zamieniona niestety na sklep .😞 Jednak Belmont to przecież nie tylko szkoła. Maud mieszkała najpierw u spokrewnionych z nią Simpsonów, rodziców Edwina, jej poźniejszego narzeczonego, a następnie w domu państwa Fraser. O ile niezbyt pochlebne były jej wpisy na temat uczniów i warunków życia w Belmont, o tyle widoki w Belmont znalazły uznanie jej wrażliwej duszy. Pomyślałam, że warto się zatrzymać w Belmont i zobaczyć nowe miejsca związane z pisarką... Nie miałam oczywiście żadnych informacji. Pamiętałam tylko, że szkoła była dosyć daleko od domu Simpsonów i właśnie dlatego Maud szukała pokoju u Fraserów. I z tą garstką informacji skręciliśmy z głównej drogi w prawo, aby po kilkunastu minutach znaleźć się w Belmont. Przy wjeździe do wioski zatrzymaliśmy się przy kościele baptystów. Simpsonowie byli baptystami, a Edwin został nawet pastorem! Maud z pewnością była w tym kościółku. 



Po kilku spędzonych przy kościele chwilach pojechaliśmy dalej. Nie zauważyliśmy żadnego sklepu ani punktu świadczącego jakiekolwiek usługi, gdzie można wejść i zapytać o różne sprawy... Nie zostało nam nic innego, jak podjechać do jakiegoś domu i liczyć, że ktoś coś będzie wiedział. Los padł na ładny dom z pasącymi się końmi. 


Jak zwykle z misją wysłałam męża.😊 Po 2 minutach wrócił, aby wyciągnąć mnie z samochodu. Okazało się, że świetnie trafiliśmy! Mieszkająca tu Doris była skarbnicą wiedzy na temat życia Maud w Belmont. Ucięłyśmy sobie przemiłą pogawędkę i Doris pokazała mi, gdzie znajdują się wszystkie interesujące miejsca. Mąż Doris pochodzi z rodziny Simpsonów, więc Doris świetnie orientowała się w temacie. Była przy tym tak serdeczna, że pomyślałam, iż Maud zbyt surowo oceniła mieszkańców Belmont... Myśl ta jednak nie miała okazji zadomowić się w mojej głowie, gdyż 10 minut po rozstaniu się z Doris miałam świetny pokaz tego, na co stać mieszkańców Belmont. Robiłam właśnie zdjęcia domu Simpsonów, kiedy energicznym krokiem podeszła do mnie starsza pani, która nie była zachwycona naszą obecnością. Dom Simpsonów jest opuszczony, a kobieta przyszła z któregoś z okolicznych domów. Pomyślałam, że wyjaśnię jej, co robię i zaczęłam od tego, że przysłała nas w to miejsce Doris. To chwilowo uspokoiło starszą panią, bo skoro Doris nas przysłała, to chyba nie mamy żadnych złych zamiarów. Wkrótce jednak stało się jasne, że nie dostanę pozwolenia na publikację żadnych zdjęć. Dla siebie mogę je mieć, ale właścicielka nie życzy sobie, aby inni ludzie oglądali ten zaniedbany dom z wybitą szybą. Ja co prawda widziałam tam o wiele więcej problemów niż wspomniana wybita szyba, jednak oficjalnie brak zgody na publikację zdjęć domu Simpsonów związany był z rozbitą szybą. Żeby było ciekawiej, nagle spod ziemi wyrósł wnuk starszej pani ze swoja córką. Przy nim kobieta powtórzyła, że robiłam zdjęcia i że ona pozwoliła mi je zachować tylko dla siebie... Nie będzie więc zdjęć domu Simpsonów, ale możecie zobaczyć dom Fraserów, widok, który bardzo podobał się Maud, miejsce, gdzie stała szkoła i cmentarz w Belmont. Mogłabym też napisać o tym, co starsza pani mówiła na temat Maud, ale nie zrobię tego, gdyż w jej słowach było wiele nienawiści, a ja nie jestem zainteresowana powtarzaniem plotek...

Widok z Belmont
Widok z domu Fraserów

Dom Fraserów

Dom Fraserów


Dom Fraserów
Widok z domu Fraserów 



Miejsce, gdzie stała szkoła, widok z cmentarza w Belmont

Po wyjeździe z Belmont udaliśmy się w kierunku Cape Egmont. Zbyt późno się zrobiło, aby jechać do North Cape, zaś od latarni Cape Egmont dzieliło nas tylko 20 minut drogi. Całe szczęście, że wypatrzyłam tę latarnię na mapie! Była ona idealnym sposobem zatarcia złych wspomnień z Belmont. Znów powaliło nas piękno Wyspy. Nie spodziewaliśmy się tak spektakularnego otoczenia latarni. 







W drodze powrotnej spotkała nas niespodzianka — przepiękny katolicki kościół pod wezwaniem Marii Panny z Góry Karmel. Cmentarz, który zobaczyliśmy przy kościele, jest chyba najwspanialszym cmentarzem, jaki kiedykolwiek widziałam. Zresztą sami zobaczcie...






Niestety nie mogę pokazać Wam pewnych zdjęć, które zrobiłam w Belmont, jednak w Google Street View, powszechnie dostępnym w internecie, można zobaczyć dom Simpsonów...

Dom Edwina Simpsona z Google Street View