Czy wybaczycie mi brak chronologii? Mam nadzieję, że tak. Jakoś nie chce mi się pisać o środzie, a bardzo chciałabym się podzielić tym, co zdarzyło się w czwartek. Przeskakuję więc do czwartku, gdyż dzień ten na długo pozostanie w mojej pamięci.
Wstaliśmy wcześnie, gdyż zapowiadał się przepiękny słoneczny dzień, a na 11:15 umówiliśmy się w Orwell Corner z Denise i jej córką Rillą. Być może kojarzycie, że spotkałam się z nimi w ostatnim dniu mojej jesiennej wizyty na Wyspie. Przed umówionym spotkaniem mieliśmy jeszcze ambitne plany zobaczenia latarni morskiej Point Prim – plany, których nie udało się zrealizować, gdyż po drodze zatrzymaliśmy się w Orwell Cove, miejscu, które znałam z pięknych zdjęć Johna Sylvestra, a którego dokładne położenie poznałam dzięki Stephenowi DesRoches. Przyznam, że dobrze mieć kontakt z lokalnymi fotografami — znają oni Wyspę jak nikt inny. Pomyślałam, że zatrzymamy się na 5 minut, zrobimy kilka zdjęć i pojedziemy do latarni Point Prim. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Zatrzymaliśmy się na prawie godzinę, a gdybym nie była umówiona, to pewnie zostałabym tam do wieczora. Łubin, stokrotki, czerwone pola, a w oddali niebieskie wody cieśniny Northumberland łączące się z błękitem bezchmurnego nieba...
W takim otoczeniu zjedliśmy przygotowane wcześniej kanapki, gdyż Denise posłała nam SMS, że ma niewielkie opóźnienie i że one już jedzą swój lunch w samochodzie, żeby nie marnować później czasu... Ten wielokropek wyjaśni się za moment :).
Po magicznej godzinie w Orwell Cove pojechaliśmy do pobliskiego Orwell Corner, gdzie znajduje się skansen, który chcieliśmy odwiedzić ze względu na Kościół oraz stodoły i zabudowania gospodarcze z filmów Sullivana. Wspominałam o tym przy okazji wizyty w Ontario – czasem spotyka się takie „kwiatki”, jak wnętrze Kościoła z wioski Westfield w Ontario, a ujęcia z zewnątrz z Wyspy Księcia Edwarda. Wioska w Orwell Corner jest wypełniona klimatem końca XIX wieku – czas zatrzymał się tu w miejscu i zwiedzając ją trudno sobie przypomnieć, za czym goni świat, który zostawiliśmy za sobą. Siedząc na ławeczce w ogrodzie łatwo wyobrazić sobie świat Ani – świat, który Lucy Maud Montgomery tak wdzięcznie odmalowała w swoich książkach, że każdy, kto je przyczytał, czuje się tu jak u siebie w domu.
Denise z Rillą dojechały jakąś godzinę później (akurat tyle czasu brakło nam na zwiedzenie latarni Point Prim)... Okazało się, że Denise myślała, iż umówiłyśmy się gdzie indziej i w międzyczasie zwiedziła dom, w którym LM Montgomery spotkała się w 1909 roku z Lordem Grey’em, ówczesnym Gubernatorem Generalnym Kanady. Kiedy obydwie z Rillą dojechały w końcu do Orwell Corner, my mieliśmy zwiedzanie za sobą. Nasze dziewczynki od razu przypadły sobie do gustu – pokrewieństwo dusz było widoczne od pierwszych minut spędzonych razem.
Z Orwell Corner pojechaliśmy na Wyspę Panmure. Postanowiłam, że tym razem spróbujemy tam dotrzeć, jeśli będziemy w pobliżu i pogoda będzie sprzyjała. Dzień był znakomity na taką eskapadę, więc bez zastanawiania udaliśmy się na wschód. Panmure Island to kolejne miejsce, które wcześniej znałam tylko ze zdjęć. Naprawdę warto było tu przyjechać! Oszałamiająco piękne widoki, latarnia morska i urocza plaża... W takich chwilach chciałoby się, aby czas się zatrzymał...
Droga powrotna do Springbrook trwała dwie godziny, jednak nikt nie narzekał, gdyż przejeżdżaliśmy przez zachwycające tereny. Po szybkim obiedzie pojechaliśmy na Zielone Wzgórze, żeby zrobić kilka zdjęć z lotu ptaka.
Z Zielonego Wzgórza wybraliśmy się na lody (znów trzeba było sprawdzić, czy i dzisiaj lody Cows zasługują na palmę pierwszeństwa w rankingach mrożonych deserów). Znaleźliśmy też chwilkę, aby pojechać do Orby Head, zaś zachód słońca podziwialiśmy w Cavendish.
Kiedy zmęczeni wracaliśmy do Springbrook, Rilla nagle stwierdziła, że czas na nocny spacer po Lesie Duchów. Zapomnieliśmy zupełnie, że taki był plan... Zawróciliśmy więc z New London i pojechaliśmy ponownie na Zielone Wzgórze. Dziewczynki nie były jednak zbyt dzielne – po dwóch minutach zawróciły ze ścieżki i chciały wracać do samochodu.
To był naprawdę cudowny dzień!
Jak miło zacząć dzień od kawy i nowego wpisu na Pani blogu, Bernadko! (U nas późny ranek :) ) Znów nie mogę się napatrzeć na piękne zdjęcia, pięknych miejsc! Wyspa Panmure i jej "wystrój" utwierdza mnie w (nabytym na Pani blogu) przekonaniu, że mieszkać powinnam, nie - jak kiedyś marzyłam w wieży ciśnień - ale w latarni morskiej... oczywiście na PEI ;-)
OdpowiedzUsuńDziekuje za mile slowa Pani Sylwio! Latarnia morska to idealne miejsce zamieszkania. Kto wie? Moze sie kiedys uda? :)
UsuńWidoki zapierające dech w piersiach!, właściwie brakuje mi odpowiednich przymiotników:). A urocze dziewczynki wyglądają jak żywcem wyjęte z kadru filmów o Ani:)
OdpowiedzUsuńJezyk faktycznie staje sie ubogi w obliczu takiego piekna. Wyspa jest przecudowna. Ucieszylo nas bardzo to pokrewienstwo dusz Nadii i Rilli. Nowe pokolenie wielbicielek rosnie.
UsuńA mnie urzeka wszystko, co widzę na PEI. Czas się tam zatrzymał i dlatego czytając bloga z łatwością przenoszę się z miejsca na miejsce i podziwiam, podziwiam, podziwiam....
OdpowiedzUsuńElu, Wyspa na Ciebie czeka!!! Mozna podziwiac to ogladajac wszystko swoimi galkami ocznymi jak mowi Nadia :)
UsuńWzrok dosłownie odpoczywa, kiedy może spojrzeć na tak piękne zdjęcia :) Cieszę się, że kolejna wyprawa była tak udana :) W takim skansenie mogłabym zamieszkać :D
OdpowiedzUsuńNa mnie tez te zdjecia dzialaja uspokajajaco. Wyprawa byla cudowna - szkoda, ze juz sie skonczyla :( Pozdrawiam!
Usuń