sobota, 8 marca 2014

„Mój” Wymarzony Domek cz. I

Chyba większość Czytelników tego bloga wie, że na Wyspie Księcia Edwarda znalazłam „mój” Wymarzony Domek. Ania miała swój, więc i ja mogę :). Miałam wielkie szczęście być w wielu przepięknych miejscach na świecie, część z nich została doceniona nawet w różnorodnych rankingach. Podziw i zachwyt to jednak nie to samo co pokochanie miejsca całym sercem i poczucie, że znalazło się swoje miejsce na ziemi. Tak było w przypadku „mojego” Wymarzonego Domku... Miłość od pierwszego wejrzenia! I to bynajmniej nie jest zauroczenie – po blisko 2 latach uczucie jest nadal głębokie, ściany mojego domu ozdobione nadal zdjęciami, a „Wymarzony Domek” jest tematem rozmów całej rodziny (i nikt nie ma wątpliwości, o który domek chodzi :)).

Pisałam już o tym, że rok zajęło mi znalezienie informacji na temat właściciela domu. Pomysłów miałam kilka, jak się za to zabrać. Jednym z ciekawszych, aczkolwiek nie do końca legalnym, był pomysł napisania do znajdującego się w sąsiedztwie Kościoła z prośbą o włożenie listu do właściciela domu do jego skrzynki pocztowej (w USA byłoby to wykroczeniem). Długo roztrząsałam ten pomysł, ale adres pocztowy Kościoła był z Kensington (skrytka pocztowa), które wcale tak blisko samego Kościoła nie jest. Dało mi to do myślenia. O ile liczyłam na przychylność mieszkańca Springbrook, który bardziej kojarzył mi się z sąsiadem podobnym do tych, których opisywała LM Montgomery, o tyle pracownik administracyjny odbierający pocztę, którego pochodzenie było wielką niewiadomą, niezbyt pasował do mojego planu zbliżenia się do Wymarzonego Domku... Myśl owszem powracała, jednak w tego rodzaju planie było zbyt wiele niewiadomych, więc na kilka dni przed wyjazdem na Wyspę w ubiegłym roku postanowiłam odgrzebać kontakt, który nawiązałam rok wcześniej ze Stephenem DesRoches - fotografem mieszkającym w Charlottetown. We wrześniu 2012 roku pisał on, że osobiście nic nie wie o właścicielach, ale może umiałby się czegoś dowiedzieć. Był sierpień 2013 roku, wyjazd za tydzień... Znajomi na Facebooku, którzy przez rok co jakiś czas widywali u mnie fotki Wymarzonego Domku zaczęli mnie namawiać, abym znów spróbowała. Jedna z bliskich mi osób (żeby było ciekawie również Ania) przypomniała mi, że niejaka Anna Shirley zamieszkała w urokliwym „Ustroniu Patty”, gdyż miała odwagę zapukać do drzwi... Zainspirowało mnie to na tyle, że przypuściłam kolejną ofensywę na jedyną osobę, która dała mi cień nadziei, czyli na Stephena. Stephen skontaktował mnie z Johnem Sylvestrem (sławnym fotografem), który sam też nic nie wiedział, ale odpisał, że być może ktoś z jego znajomych będzie mogł pomóc. Jakąś dobę później miałam numer telefonu do Wymarzonego Domku! Było to około 5 dni przed wyjazdem, a ja nie miałam odwagi zadzwonić, gdyż emocje nie pozwalały mi sklecić najprostszego zdania. Stwierdziłam, że nie po to mam męża, żebym sama stawiała czoła wszystkim wyzwaniom. Dodatkowo był on w bardzo korzystnej sytuacji, gdyż roztropnie nie zainwestował  tylu uczuć w obcy dom i nie nazwał go swoim wymarzonym domkiem. Wyglądało więc na to, że będzie on w stanie przeprowadzić w miarę logiczną rozmowę, jeśli umówimy się wcześniej, co mniej więcej powie. Nie planowaliśmy długiej rozmowy, gdyż postawiliśmy się na moment w sytuacji właściciela i zgodnie stwierdziliśmy, że z pewnością odłoży słuchawkę... Ustaliliśmy natomiast, że jeśli dziwnym trafem zdarzy się przeprowadzić normalną rozmowę, mąż zacznie od stwierdzenia, że to będzie jedna z najdziwniejszych rozmów (przynajmniej rozmówca będzie uprzedzony), po czym powie, że jego żona (czyli ja) zakochała się w jego (czyli obecnego właściciela) domu. W przypadku kontynuowania rozmowy (co było wielce wątpliwe) mąż miał powiedzieć, że żona jest Polką, kocha Anię i Wyspę i że zakochała się pierwszy raz w budynku (żeby wykluczyć podejrzenia o to, że mogę być recydywistką :)). Miał też wspomnieć, że mamy zdjęcia jego domu na ścianie i że za kilka dni znów będziemy na Wyspie. Dokładnie pamiętam, że podczas tej rozmowy musiałam schować się w pokoju, który oddzielony jest od biura męża 2 piętrami, żeby niczego nie słyszeć. Ikonka podniesionej słuchawki, która nie zniknęła po 30 sekundach, po minucie ani po trzech dała mi nadzieję... Uśmiechnięty mąż zjawił się po około 10 minutach i oznajmił mi, że mamy zaproszenie do odwiedzenia domku! Moja radość i szczęście były nie do opisania! Za tydzień miałam „randkę” z moim domkiem!!!
 


~~~ cdn~~~

9 komentarzy:

  1. Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg... :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście interesujący początek zachęca do czekania na ciąg dalszy....

    OdpowiedzUsuń
  3. No to czekam na ciąg dalszy! Rozumiem w 100% chowanie się w innym pokoju na czas rozmowy - ja bym chyba z domu musiała wyjść na spacer ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piekne wspomnia,warto wracac do tak pieknych wspomnien
    .Mozna wtedyRat uswiadomic sobie, jaka przemierzylas droge ,aby w rezultacie ,stac sie wlascicielka Blue Moon. Serdecznie Cie pozdrawiam Bernadko. Krzysiek R

    OdpowiedzUsuń
  5. Co za wspomnienia! Aż mam gęsią skórkę na całym ciele. Pani Bernadetto,życzę jeszcze więcej takich cudownych przygód i emocji. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  6. A gdzie znajdę kontynuacje, prosze?? Czyta się z napieciem jak dobrą powieść...Bernadko, już nie moge sie doczekać... daj mi prosze wskazówkę, jak to znaleść...?Chyba jestem komputerowo niekumata... pozdrawiam serdecznie Remika L.

    OdpowiedzUsuń