Bernadeta Milewski: Pani Anno, już za 3 tygodnie pojawi się w księgarniach nowe tłumaczenie jednej z najbardziej kultowych powieści — „Ani z Zielonego Wzgórza”. Nie znajdziemy jednak w tytule dobrze znanej nam Ani. Na próżno też szukać w nowym tytule wzgórza... Jak sama Pani przyznaje w przedmowie, uśmierciła je Pani, bo ktoś musiał to zrobić. Dlaczego jednak, zdaniem Pani, musiało do tego dojść? I jak to się stało, że to Pani przypadło to niewdzięczne zadanie?
Anna Bańkowska: Jako człowiek pióra i od bardzo wczesnego dzieciństwa zagorzała czytelniczka, od wielu lat śledzę w Internecie, w tym na Facebooku, różne fora książkowe i czynnie w nich uczestniczę. Pamiętam dyskusję (ach, jaką kulturalną!), która toczyła się po opublikowaniu przekładu Pawła Beręsewicza. Chociaż nie szczędzono mu wyrazów uznania, już wtedy wiele osób wyrażało żal, że pan B. cofnął się w pół kroku i przywrócił tylko część oryginalnych imion i nazw. Zauważyłam, że od tej pory te głosy przybrały na sile. „Ania z Zielonego Wzgórza” to jedna z moich ukochanych lektur dziecięcych. Kiedy czytałam ją po raz pierwszy w wieku 9 lat (rok 1949), nie znałam języka angielskiego, nie miałam w domu nie tylko internetu, ale nawet radia, nie wiedziałam nic o autorce i traktowalam tę powieść właściwie jak polską. Kiedy ponad 70 lat później wydawnictwo Marginesy zaproponowało mi przekład najpierw trzech pierwszych tomów, poczułam się zaszczycona i wyróżniona, ale także zdziwiona, bo w tym samym czasie zaczęły wychodzić „Anie" w przekładzie kolejnej tłumaczki, więc zastanawialam się, jaki jest sens wydawać jeszcze jeden. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, żeby wreszcie po latach wyjść naprzeciw postulatom zwolenniczek i zwolenników wersji ściśle zgodnej z zamysłem autorki, na co uzyskalam zgodę wydawców. We wstępie do książki szczegółowo tłumaczę, dlaczego nie pozostałam przy nazwie Zielone Wzgórze, chociaż jestem do niej tak samo mocno przywiązana, jak kilka pokoleń czytelników i czytelniczek. Tu powiem krótko: ponieważ wola autorki jest dla mnie ważniejsza niż własny gust.
BM: Niektórzy sugerują, że skoro w tytule użyła Pani angielskiej wersji imienia głównej bohaterki, to można też było zostać przy angielskiej wersji nazwy farmy Cuthbertów. Dlaczego zdecydowała się Pani na przetłumaczenie tej nazwy?
AB: Jest to zgodne z zasadą edytorską, zgodnie z którą nazwy geograficzne pozostawia się w oryginalnym brzmieniu, a fikcyjne tłumaczy. Inna zasada to konsekwencja: gdybym zostawiła w oryginale Green Gables, musiałabym zostawić też wszystkie inne nazwy fikcyjne – Jezioro Lśniących Wód itp. Nie sądzę, żeby tego właśnie życzyli sobie czytelnicy.
BM: Jakie znaczenie miała powieść L.M. Montgomery w Pani życiu? Czy można nazwać Panią wielbicielką tej książki?
AB: Jak już wspomniałam, „Ania z Zielonego Wzgórza" była dla mnie jedną z najważniejszych książek. Czytałam ją wielokrotnie, chociaż z całym cyklem miałam okazję zapoznać się dopiero jako mocno dorosła osoba. Za każdym razem odkrywam w niej coś nowego.
BM: Z jaką reakcją spotkała się Pani wsród krewnych i znajomych, kiedy dowiedzieli się o nowym przekładzie?
AB: Córka – również zdeklarowana wielbicielka Anne – jeszcze nie pogodziła się z Zielonymi Szczytami, a zwłaszcza z brzmieniem nowego tytułu i okładką, ale obiecała przeczytać. Siostra czeka z niecierpliwością. Koleżanki i koledzy ze środowiska tłumaczy literackich toczą ożywioną dyskusję na własnym forum – zdania są podzielone, ale niektórzy bardzo się zaangażowali w mojej obronie na kilku innych grupach, gdzie m. in. zarzuca mi się szukanie taniego poklasku i chęć wzbogacenia CV kosztem zdeptania czyjegoś dzieciństwa. Jedna koleżanka już nawet „poległa na polu chwały", bo dostała bana za zbyt ostre wypowiedzi.
BM: Kiedyś w naszej rozmowie prywatnej przyznała Pani, że nowy przekład tak znanej i lubianej książki to propozycja, której tłumacz nie może odrzucić. Czy z perspektywy czasu nie żałuje Pani czasem, że podjęła się tego wyzwania?
AB: „Ja niczego się nie boję, choćby tygrys, to dostoję". 😄 Zrobiłam to z całą świadomością i uprzedziłam wydawców, z czym powinni się liczyć. Dzielnie podjęli wyzwanie i bardzo mnie wspierają. Zważywszy na mój wiek (81) i szalejącą pandemię, może to być mój „łabędzi śpiew”.
BM: Czy w trakcie tłumaczenia spotkała się Pani ze słowami, które były wyjątkowym wyzwaniem? Jak sobie Pani z nimi poradziła? Czy można przetłumaczyc dokładnie powieść osadzoną w realiach Wyspy Księcia Edwarda II polowy XIX wieku?
AB: Najwięcej problemów przysporzyła mi flora PEI, która w poprzednich przekładach nie została potraktowana z należytą atencją. Tu wyszła na jaw cała potęga Internetu: bez tego narzędzia zapewne nigdy nie poznałabym Pana Stanisława Kucharzyka, którego blog okazał się prawdziwą kopalnią wiedzy. Przekonalam się, jak bardzo niedokładne bywają słowniki i że na PEI obowiązywały nazwy lokalne, czasem bardzo dziwne, jak „ryżowe lilie” (rice lilies). Takie słowo jak „ladies' eardrops", we wszystkich słownikach tłumaczone jest jako „fuksje”, a tymczasem przynajmniej na PEI ta roślina w naturze nie występuje, o czym Pan Stanisław poinformował mnie dosłownie w ostatniej chwili przed oddaniem składu do drukarni. Bardzo dużo czasu musiałam poświęcić także rozkładowi domu Cuthbertów. Odkryciem okazał się fakt, że na tym samym poziomie co pokoik Anne znajdowało się kilka innych pomieszczeń, w tym sypialnia Marilli – przekonałam się o tym na podstawie zdjęć z PEI. Albo takie słowo jak „buggy”, jak po angielsku nazywa się pojazd, którym Matthew wiózł Anne ze stacji. Zwykle tłumaczyłam je jako dwukółkę i tutaj też chciałam tak zrobić, dopóki nie obejrzałam zdjęć z Anne of GG Museum: okazało się, że pojazd miał cztery koła i najbardziej przypominał bryczkę. Inny problem – ale to już przy „Anne z Avonlea” – miałam z rowerem, na którym nadjechał Gilbert. Znowu sprawdzanie: czy rower w tym czasie były już na tyle popularny, że mógł sobie na niego pozwolić skromny nauczyciel? Odpowiedź z samej PEI: tak. Ale nie sama nazwa „rower”, która pojawiła się później i pochodzi od firmy (tak jak np. elektrolux), więc Gilbert mógł nadjechać tylko na bicyklu.
BM: Każdy z nas ma swoje ulubione cytaty i sceny z książki. Które są Pani ulubionymi i czy zmienilo się to ze względu na nowe tłumaczenie? Być może natknęła się Pani na coś, co w dobrze znanym przekładzie Bernsztajnowej nie do końca oddalo zamysł pisarki i dopiero głębsza analiza ukazała to w innym świetle?
AB: Wspomniałam już, że za każdym razem odkrywam w tej powieści coś nowego. Teraz – być może ze względu na własne smutne przeżycia – najbardziej poruszył mnie opis stanu psychicznego Anne po śmierci Matthew. Scena, w której tłumaczy Marilli, dlaczego nie chciała, żeby Diana została u niej na noc:
„Nie chciałam, żeby Diana ze mną została... jest taka kochana, ale to nie jej smutek, ona stoi jakby z boku (...) To jest tylko nasza żałoba, twoja i moja".
Najbardziej mnie zdziwiło ostatnie zdanie powieści, które u LMM było cytatem ze znanego wiersza Roberta Browninga. Oczywiście RB mogła tego nie wiedzieć i nie miała gdzie sprawdzić, bo autorka nie dała przypisu, ale zastąpiła cytat zdaniem, które zupełnie nie oddaje oryginału. Zresztą takich zakamuflowanych cytatów i aluzji w książce jest mnóstwo. Jeśli w dodatku są wplecione w zdanie nawet bez cudzysłowu albo wręcz podane niedosłownie, trzeba nie byle jakiej intuicji, żeby je wytropić. Raczej na pewno nie wyłapałam wszystkich.
BM: Na rynku dostępnych jest 15 przekładow pt. „Ania z Zielonego Wzgórza”. Pani przekład będzie szesnastym. Do kogo kierowana jest ta nowa wersja? Kto, według Pani, powinien sięgnąć po Anne, a nie po Anię?
AB: Moją wersję kieruję przede wszystkim do osób, które nie znają poprzednich. Im Zielone Szczyty i oryginalne imiona nie powinny w niczym przeszkadzać ani nikogo odzierać ze złudzeń. Teraz każdy będzie miał wybór.
BM: Czy jest coś, co łączy Annę, tłumaczkę z Warszawy z Anne z Zielonych Szczytów? Albo z samą L.M. Montgomery, jedną z najsłynniejszych kanadyjskich pisarek?
AB: Jest mnóstwo takich rzeczy, aż trudno wszystkie wyliczyć, ale spróbuję:
– przede wszystkim, podobnie jak Anne, nie znoszę swojego imienia, a jeśli ktoś mówi o mnie „Anka”, czuję taki sam dreszcz, jak Matthew na widok białych larw na ogórkach;
– wprawdzie nie mam rudych włosów, ale w młodości miałam piegi i tak jak Anne czułam się brzydka;
– jako nastolatka mieszkałam w „east gable room" z widokiem wprawdzie nie na wiśnię, ale na czereśnię;
– jako dziewięciolatka miałam daleko do szkoły i chodziłam do niej (sama oczywiście) przez lasek. Po drodze spotykałam się z przyjaciółką – żywym obrazem Diany! W dodatku miała na imię Danusia i takie jak Diana śliczne sukienki, których trochę jej zazdrościłam. Niestety nasze drogi później się rozeszły;
– mama Danusi była tak samo zasadnicza jak mama Diany i w pewnym momencie zabroniła jej się ze mną kolegować (nie pamiętam dlaczego). Mama D. dożyła prawie 100 lat i pod koniec jej życia lepiej się z nią dogadywałam niż z samą Danusia;
– jednego chłopaka, który mi dokuczał dziabnęłam w rękę piórem z ostrą stalówką;
– tak jak Anne (oraz LMM) znałam (i do dzisiaj znam) na pamięć mnóstwo wierszy i kiedy jeszcze miałam sprawny głos, lubiłam je recytować. Pamiętam nawet te, których uczyłam się w dzieciństwie. Ostatnio w biografii LMM przeczytałam, że ona także miała taką dobrą pamięć.
– I wreszcie – jak dla Anne – książki są całym moim życiem. Tak jak LMM odebrałam bardzo surowe wychowanie, a ponieważ byłam pyskata, często mnie karano. Najdotkliwszą karą był szlaban na czytanie i korzystanie z biblioteki, co młodemu pokoleniu zapewne nie mieści się w głowie.
BM: Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas. Mam ogromną nadzieję, że Pani odpowiedzi zachęcą również czytelników od dawna zaprzyjaźnionych z Anią do sięgnięcia po nowe tłumaczenie. Być może nowe nazwy będą początkowo obco brzmiały, jednak głęboko wierzę, że klimat Avonlea tak wspaniale oddany w Pani przekładzie, przeniesie ich ponownie do świata stworzonego przez L.M. Montgomery. W imieniu wszystkich miłośników rudowłosej sierotki, którzy czekają z niecierpliwością na to nowe tłumaczenie, z całego serca dziękuję, że podjęła się Pani tego trudnego zadania. Zarówno Pani, jak i Wydawnictwu „Marginesy” gratuluję odwagi. Trzymam kciuki za sukces tego przedsięwzięcia.
***
Edit: Z ostatniej chwili! Córka Pani Anny przeczytała wywiad i oświadcza, że już się pogodziła i z tytułem, i z okładką.
|
W nowym przekładzie po raz pierwszy pojawia się poprawne tłumaczenie Mayflowers |
Bardzo ciekawy wywiad Berdanko. Sądzę że i życie Pani Anny zasługuje na jakąś książkę Biograficzną .Pozwolę sobie powiedzie ,że nie pomyślałbym że Pani Anna ma 81 lat , jest w bardzo dobrej formie ,jak widziałem w wywiadzie . To takie moje osobiste spostrzeżenia. Pani Anna musiała wiele czasu i pracy poświecić, i widać z treści wywiadu ,że nie chudziała na skróty ,a do potencjalnego czytelni podeszła z szacunkiem , bo w głębiła się we wszystko co było możliwe, aby książka była dokładna ,i zgodnie z oryginalną treścią . Ja również gratuluję Pani Annie , i całemu wydawnictwu „Marginesy „ Myślę że będzie to wielki przełom .Ja przyjąłem to jako fakt dokonany , dlaczego mam być przeciwny , czuję się wyróżniony ,że będę czytał „Anne”tak jak należy w tak jak Oryginale. Dziękuję Bernadko.
OdpowiedzUsuńNiezwykle ciekawy wywiad! Wielkie DZIĘKUJĘ tak za nowe, wierniejsze tłumaczenie dla Pani Anny, jak i za ten przepyszny wywiad dla Bernadki! Gratuluję wielkiej odwagi Wydawnictwu Marginesy. Sądzę, że to bardzo dobry krok, by zwiększyć zasięgi wśród młodych, nastoletnich czytelników, ze względu na jednoczesne, wyważone uwspółcześnienie języka. Czekam na swój egzemplarz Anne z Zielonych Szczytów i kolejne części z wielką ekscytacją!
OdpowiedzUsuńCudowny wywiad i jakże mądre, również mi bliskie, zdanie:
OdpowiedzUsuń"ponieważ wola autorki jest dla mnie ważniejsza niż własny gust".
Jako czytelnicy musimy, chcąc nie chcąc, pamiętać, że książka, którą czytamy, to opowieść autora i napisał ją taką, a nie inną z konkretnych powodów.
Naszym wyborem jest tylko (lub aż) czytać ją lub nie czytać; nie zmiana sensu i treści.
Jeszcze raz dziękuję z całego serca Pani Annie Bańkowskiej za odwagę. Nowe tłumaczenie na pewno nie było łatwe i to z różnych względów.
Zyska wielu zwolenników, czy nie, powinno było powstać, z szacunku do czytelników i samej autorki, która chciała nam przekazać taką, a nie inną treść.
Cieszę się, że Pani Anna zgodziła się na wywiad - dzięki temu, że opowiedziała także o sobie samej, jeszcze lepiej rozumiem decyzję o translatorskich wyborach i jeszcze bardziej cieszę się na nowe spojrzenie na książkę. Dziękuję!
OdpowiedzUsuńŚwietny wywiad! Dziękuję Bernadka. Ja przegryzam te Zielone Szczyty (jak córka tłumaczki) ale bardzo szanuję wybory i uczciwość translatorską Pani Bańkowskiej.
OdpowiedzUsuńPani Ania, to prawdziwa Pokrewna Dusza. Bardzo się cieszę, że to nowe tłumaczenie trafiło do Kogoś, kto kocha Anię całym sercem. Dla mnie to tłumaczenie będzie zapewne jednym z ważniejszych. Wielokrotnie pisałam, że najlepiej byłoby przeczytać oryginał, ale jeżeli poziom języka angielskiego jest średni, może być trudno wyłapać gry słowne. Życzę temu tłumaczeniu jak najlepiej. Sądzę, że Pani Ania ze swoim poczuciem humoru odważnie sięgnie samego szczytu. ;)
OdpowiedzUsuńŚwietny wywiad! Bardzo się cieszę, że dzięki pani Annie lepiej poznamy książkę, która dla wielu jest bardzo ważna. Ja sama jestem bardzo ciekawa jej odbioru, bo nie jest to moja ulubiona powieść LMM, ale może ten nowy przekład pokaże mi ją w całkiem innym świetle :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za ten wywiad,który otworzył dla mnie nowe spojrzenie na p.Annę Bańkowską, bardzo mnie wzruszyły te jej zbieżności z źyciem Anny Shirley, podziwiam odwagę i determinację p.Anny do tego typu tłumaczenia. Książkę już zamówiłam i czekam na nią z niecierpliwością. Dziękuję jeszcze raz za ten wywiad i p.Annie Bańkowskiej i Tobie, Bernadko.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wspaniały wywiad i możliwość przeczytania o niezwykle odważnej tłumaczce. Tak miło jest przeczytać rozmowę osób, które łączy wspólna pasja. Podziwiam panią Bańkowską za stwierdzenie, że nawet po 110 latach i 15 różnych przekładach, jeszcze wszystko nie zostało powiedziane w kwestii polskiej Ani oraz za konsekwencję w realizacji swojej wizji (a może raczej powrotu do oryginalnej wizji LMM). Niezmiernie cieszy mnie to, że tłumaczenie nie skupi się jedynie na warstwie językowej, ale również pomoże przybliżyć nam rzeczywistość Anne i Wyspy w XIXw. Nie mogę doczekać się premiery!
OdpowiedzUsuń"Moją wersję kieruję przede wszystkim do osób, które nie znają poprzednich. "
OdpowiedzUsuńA ja myślę, że przede wszystkim dla tych, którzy bardzo dobrze znają Anię. Tym, którzy ją będą czytać pierwszy raz jest wszystko jedno czy będzie to tłumaczenie z Zielonymi Szczytami czy jedno z 15 tłumaczeń z Zielonym wzgórzem. Taka jest prawda.
Uważam, że wydawnictwo zrobiło wspaniały chwyt marketingowy bo rzadko która miłośniczka kupi te 15 tłumaczeń (może wybierze tylko kilka z nich)ale jestem przekonana, że większość zagorzałych fanek Ani(niekoniecznie Anne) kupi właśnie to konkretne tłumaczenie z czystej ciekawości!! Zresztą sama tak zrobię i już nie mogę się doczekać (chociaż to Anne I Zielone Szczyty brzmi przeokropnie)
Marta
Dziękuję za interesującą rozmowę. Sam nigdy powieści LMM nigdy nie czytałem, zainteresował mnie sam problem tłumaczenia ich zgodnie z duchem oryginału.
OdpowiedzUsuń