Ten pierwszy
tydzień wykorzystaliśmy również na poznawanie samej Wyspy. I tak,
Wyspa jest piękna – zachwyciło mnie tu wszystko – cisza,
spokój, przepiękne kolory, niepowtarzalne widoki, latarnie morskie,
wiatr, klify, plaże, piasek, drogi i morze. Jeszcze gdy planowałam
podróż, wiedziałam, że chcę zobaczyć dużo latarni morskich –
są one nieodłącznym elementem krajobrazu Wyspy. Mimo że jest ich
tak wiele – każda jest inna! Udało nam się odwiedzić
kilkanaście z nich.
Pierwszą była
latarnia w North Rustico (North Rustico Harbour Lighthouse) –
kształtem przypomina latarnię w New London. Obie mają
charakterystyczną formę domku, a ta miała też komin. Latarnia
jest aktywna, zbudowano ją w 1876 roku. Ma 12,4 metra i została
zelektryfikowana w 1960 roku. Świeci żółtym światłem. North
Rustico jest miejscowością leżącą na wschód od Cavendish i
podobno tu przygotowuje się najlepsze homary. Drugą latarnią,
którą poznałam, była Covehead Harbour Lighthouse znajdująca się
nad Zatoką Covehead, tuż za mostem łączącym Brackley i Dalvay.
Przewodnik (2016 Visitor’s Guide) mówi, że jest to
prawdopodobnie najczęściej fotografowana latarnia na Wyspie. Kto by
pomyślał – należy do tych mniejszych, niepozornych, ale może
właśnie w tym tkwi jej urok. Ma 8,2 metra i jest bardzo młodą
latarnią – zbudowano ją w 1975 roku, dlatego od razu była
zautomatyzowana. Świeci na biało. W jej sąsiedztwie pomieszkiwał
wąż – był to chyba pończosznik prążkowany.
|
Domek rybacki w North Rustico |
|
Latarnia w North Rustico |
|
Latarnia Covehead |
Tego samego dnia
znaleźliśmy kolejną latarnię – była nią St. Peter's Harbour
Lighthouse. Znajduje się ona niedaleko Greenwich i jest malowniczo
otoczona wydmami. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że
jest nieczynna (od 2008 roku). Nie wiadomo dokładnie, kiedy ją
zbudowano – przyjmuje się, że mógł to być 1876 rok. Jest
bardzo podobna do latarni przy porcie Covehead, ale znajduje się w
opłakanym stanie. Bardzo mi było jej szkoda, zwłaszcza że wokół
niej jest przepiękna plaża.
|
Latarnia St. Peter's Harbour |
Kolejnego dnia
poznaliśmy dwie nowe latarnie – New London i Cape Tryon. Znajdują
się stosunkowo blisko siebie, ale są tak od siebie różne.
Pierwsza z nich (New London Back Range Light) strzeże portu New
London. Zbudowano ją w 1876 roku i choć zelektryfikowano w 1960,
teraz prąd nie jest do niej doprowadzony – działa na panele
fotowoltaiczne od 2009 roku, które znajdują się na jej wieży.
Niedawno przeszła renowację i teraz aż cała lśni. Ma 13 metrów
i świeci na biało.
Jej sąsiadka
jest zupełnie inna – przede wszystkim młodsza o 89 lat. Latarnia
Cape Tryon z racji swojego położenia wydaje się majestatyczna i
niedostępna, choć wcale nie jest najwyższą latarnią na Wyspie
(wieża ma 12,4 metra, świeci białym światłem – choć dla mnie
jest ono po prostu zielone). Znajduje się nad stromym i wysokim
klifem (od poziomu morza do soczewek latarni jest 33 metry!), co
dodaje jej powagi i majestatu, a jej światło widać z plaży w
Cavendish. Gdy odwiedziliśmy ją pierwszy raz, trafiliśmy na
najbardziej słodki zapach na świecie – od strony lądu latarnia
była otoczona ogromnym polem koniczyny, która wtedy kwitła.
Zobaczyliśmy też
trzecią i czwartą latarnię tego dnia. Pierwszą z nich zobaczyłam
dzięki uprzejmości Bernadki, która zabrała nas na plażę
Cousin’s Shore. Tuż nad brzegiem morza stoi Former Cape Tryon
Lighthouse. Powstała w 1905 roku i była aktywna do 1965. Dziś jest
własnością prywatną, w której na co dzień mieszkają państwo
Somersowie (ciekawe, jak to jest – mieszkać w latarni morskiej na
Wyspie Księcia Edwarda). Czwarta tego dnia latarnia (Brighton Beach
Front Range) znajduje się przy Queen Elizabeth Drive w Charlottetown
między domami mieszkalnymi. Należy do tych starszych (1889-90),
świeci na żółto, a wieża ma wysokość 12,4 metra. W 2000 roku
została zniszczona podczas sztormu, na szczęście dziś nie ma po
tym śladu.
|
Dom państwa Somersów |
|
Latarnia w Charlottetown |
|
Domki w Charlottetown |
Przez kolejne
trzy dni dużo jeździliśmy i oglądaliśmy – wśród innych
rzeczy znalazł się też czas na poznanie aż kilkunastu nowych
latarni! I tak – w sobotę skierowaliśmy się na zachód Wyspy, po
drodze do Malpeque zatrzymaliśmy się niedaleko miejscowości
Darnley. Tam są aż dwie latarnie – właściwie tuż obok siebie.
Pierwsza (Malpeque Outer Back Range Light) stoi bliżej drogi i jest
otoczona polami – łatwo ją zauważyć, choć wieża ma tylko 7,7
metra. Nie można było jednak podjechać do niej bliżej – ta
czerwona droga na zdjęciu jest drogą prywatną. Wiedzieliśmy
jednak, że tuż za nią, choć niewidoczna z tej strony, jest druga
latarnia (Malpeque Outer Front Range Light) – postanowiliśmy więc
pojechać na plażę i podejść do niej od strony morza. To była
jedna z przyjemniejszych wycieczek – nie dość, że znalazłam tam
dużo czerwonego piasku, to jeszcze trafiliśmy na Teapot Rock (a
nawet nie wiedzieliśmy o istnieniu tej skałki). Obie latarnie mają
czerwone światło.
|
Latarnia Malpeque Outer Back Range Light |
|
Latarnia Malpeque Outer Front Range Light |
Gdy tego dnia
wracaliśmy z Lower Bedeque, byliśmy zbyt blisko Seacow Head, żeby
tam nie pojechać. Latarnię usytuowano w pięknym miejscu –
podobnie jak Cape Tryon przy wysokim klifie. Jest jedną ze starszych
latarni, powstała 1863 roku. W 1979 przeniesiono ją dalej w ląd z
powodu erodującego klifu. Wieża ma 18,3 metra i świeci na biało.
To wspaniałe miejsce widokowe – po lewej można zobaczyć most
Konfederacji, na wprost – linię brzegową Nowego Brunszwiku. W
drodze powrotnej uznaliśmy, że nigdzie się nie spieszymy, więc
możemy obejrzeć jeszcze jedną latarnię. Nie pojechaliśmy więc
prosto do Cavendish, tylko przejeżdżając czwarty tego dnia raz
koło szkoły w Lower Bedeque, dojechaliśmy do MacCallums Point –
tam czekała latarnia zupełnie inna niż te, które do tej pory
widziałam – pękata i okrągła, a na dodatek stojąca na środku
wody – Indian Head Lighthouse. Gdy jest odpływ, można dostać się
do niej pieszo po głazach. Wieża ma prawie 13 metrów wysokości,
świeci białym światłem, a powstała w 1881 roku.
|
Latarnia Seacow Head |
|
Latarnia MacCallums Point |
W niedzielę
ruszyliśmy na wschód. Po mszy w bazylice św. Dunstana w
Charlottetown (w kościele jest obraz Miłosierdzia Bożego
podarowany przez Jana Pawła II z napisem Jezu, ufam Tobie po
polsku!) naszym pierwszym głównym przystankiem była latarnia Point
Prim. Jest piękna, smukła i wysoka, a także wyjątkowa pod dwoma
względami – to najstarsza latarnia na Wyspie (zbudowana w 1845
r.), a także jedyna murowana (z zewnątrz jest wyłożona gontem,
więc wygląda na drewnianą, ale w środku są już tylko cegły).
Latarnię można obejrzeć od środka – za cztery dolary weszliśmy
po krętych schodkach na samą górę! Widok był zachwycający –
wieża ma 18,6 metra.
Punktem docelowym
tego dnia była Panmure Island – żeby tam dojechać, poruszaliśmy
się granatową trasą, która prowadziła nas tuż przy samym
wybrzeżu. Dzięki temu po drodze mogliśmy zobaczyć jeszcze trzy
latarnie w Wood Islands oraz latarnię w Cape Bear. Trzy latarnie w
Wood Islands znajdują się teraz obok siebie – do 2007 roku dwie z
nich (Front and Back Range Light) strzegły wejścia do portu, z
którego wyrusza Northumberland Ferry. Gdy przeszły na emeryturę,
udało się je uratować od zniszczenia i znalazły azyl obok
trzeciej – największej – latarni. Ta największa to Wood Islands
Lighthouse, jest aktywna i otwarta dla zwiedzających (my jednak nie
wchodziliśmy do środka). Ma charakterystyczną bryłę - składa
się z trzech części – wieży (16,5 metra), domku z kominem i
najmniejszego – powiedzmy – przedsionka.
|
Latarnie Wood Islands |
Dalej na wschód
znajduje się Cape Bear – otoczona drzewami z dwóch stron. Z
wyglądu raczej niepozorna, ale to właśnie tu usłyszano pierwsze
sygnały SOS z Titanica. Teraz latarnia jest już nieczynna (od 2011
roku), ale otwarta dla turystów. Powstała w 1881 i ma 12,2 metra
wysokości. Niedaleko od tego miejsca, a po drodze dla nas, nawigacja
pokazywała jeszcze dwie latarnie. Zobaczyliśmy z daleka jedną z
nich – Murray Harbour Front Range Light/Beach Point Front Range
Light. Gdy robiłam jej zdjęcie, byłam przekonana, że jest
nieczynna – takie maleństwo znajdujące się na plaży. I choć
rzeczywiście jest mała (ma 7,2 metra), to wciąż aktywna – od
1878 roku. W 2010 roku podczas sztormu została zupełnie zniszczona
i nie planowano jej odbudowy. Mieszkańcy jednak stanęli w jej
obronie i dopięli swego – latarnia zaczęła działać już po
roku.
|
Latarnia Cape Bear |
|
Latarnia Murray Harbour Front Range Light/Beach Point Front Range Light |
Popołudniem
dojechaliśmy do latarni Panmure Island – jej zdjęcie zdobi
okładkę mapy Wyspy, a ponieważ zdjęcie jest piękne, bardzo
chciałam tam pojechać. Na plaży tego dnia nie było już nikogo,
więc cały krajobraz mieliśmy tylko dla siebie. Do latarni można
wejść i ją zwiedzić, choć nie da się tego zrobić od strony
morza – latarnia stoi na klifie otoczonym siatką. Należy do
starych latarni (powstała w 1853 roku) i jest wysoka – ma 18,6
metra.
Ostatnią
odwiedzoną przeze mnie latarnią (kolejnego dnia) była latarnia na
przylądku Cap (Cape) Egmont – znajduje się na południowym
zachodzie Wyspy i prowadzi do niej trasa czerwona. Latarnia należy
do tych średniej wysokości (standardowe 12,4 metra), ale widok
stamtąd był niezwykły – budynek ustawiono nad stromym i dość
urwistym wybrzeżem, a dodatkowo tego dnia trafiliśmy na silny wiatr
i jakiś duży odpływ – woda była czerwona! Cap Egmont również
musiała zmienić miejsce – w 2000 roku przeniesiono ją dalej w
głąb lądu z powodu erodującego klifu.
|
Latarnia Cap Egmont |
|
Skała przy Cap Egmont |
|
Nad takim klifem stoi latarnia Cap Egmont; i ta czerwona woda! |
Latarnie na
Wyspie mają w sobie niezwykły urok. Połączenie w jedną scenerię
wysokiego czerwonego klifu lub delikatnej plaży z wydmami,
granatowego lub szarego morza oraz białej latarni – za każdym
razem mnie zachwycało. Naprawdę, latarnie na Wyspie są urocze i
już zawsze będą mi się kojarzyły jako cecha charakterystyczna
Wyspy Księcia Edwarda – bo gdzie indziej znajdziemy ponad 60
latarni na tak niewielkim obszarze?
Dzień, kiedy
byliśmy przy latarni Cap Egmont (był to poniedziałek), miał być
– zgodnie z planem – przedostatnim dniem na Wyspie. W dalszą
podróż mieliśmy wyruszyć we wtorek, jednak już w piątek czy
sobotę Paweł zasugerował zmianę planów – zamiast zwiedzić
inne części Kanady, mogliśmy wydłużyć pobyt na Wyspie o kolejne
kilka dni. Odwołaliśmy rezerwacje w kilku miejscach i zostawiliśmy
tylko jedno – Cape Breton w Nowej Szkocji. Wyruszyliśmy we wtorek,
a na Wyspę wróciliśmy w środę wieczorem. To była męcząca
wycieczka (w obie strony zrobiliśmy około 1200 kilometrów),
dlatego postanowiliśmy, że przez te kilka dni, które zostały na
Wyspie, nie będziemy już nigdzie jeździć, tylko odpoczywać w
Cavendish i najbliższej okolicy. Tym razem zatrzymaliśmy się w
Silverwood Motel – mogę polecić to miejsce, oceniam je najwyżej
ze wszystkich miejsc w Kanadzie, w których nocowaliśmy, a łącznie
było ich sześć.
Czymś, na co
cieszyłam się równie mocno jak na latarnie, były plaże i morze.
Plaże na Wyspie są przepiękne! Nie wiem, jak wyglądają one w
sezonie, ale we wrześniu były wspaniałe: prawie puste, czyste i
tajemnicze. Wyspa w ogóle jest bardzo czystym i zadbanym miejscem! W
lasach czy przy drodze nie ma śmieci, a nawet w Charlottetown, czyli
w stolicy, jest czysto i schludnie. Miałam okazję pobyć na kilku
plażach i były to głównie plaże na północy. Północne plaże
w przewodniku są opisywane jako te z białym piaskiem, czerwony
natomiast mają te przy Red Sands Shore (południe). Na półce u
mnie stoją trzy słoiczki z piaskiem: jeden zebrany na plaży w
Cavendish, drugi przy plaży niedaleko Darnely i trzeci z polskich
Chałup. Wszystkie mają inny kolor – biały jest jednak tylko
piasek z Chałup. Przewodnik po Wyspie się zatem myli – piasek na
całej Wyspie jest czerwony, choć w różnych odcieniach!
Oczywiście –
plażą, którą odwiedziłam jako pierwszą, była plaża w
Cavendish. Wybraliśmy się tam od razu po przyjeździe i
zakwaterowaniu w Green Gables Boungalow Court. Myślę, że poznałam
ją dosyć dobrze – ponieważ mieszkaliśmy blisko, odwiedziliśmy
ją kilka razy. Wybrzeże w Cavendish jest bardzo zróżnicowane. Od
strony wschodniej znajdują się piękne czerwone klify, po których
można się wspinać. W jednym z wyższych punktów jest taras
widokowy, z którego świetnie widać zielone światełko latarni
Cape Tryon. W stronę zachodnią klif przekształca się w
złoto-miedziane wydmy porośnięte trawą (przy wejściu na każdą
wydmową plażę stoją tabliczki z napisem „Healthy dunes make
healthy beaches” –bardzo polubiłam to zdanie i za każdym przy
wejściu na plażę je sobie powtarzałam). Za wydmami znajduje się
Jezioro Lśniących Wód*, a właściwe staw Macneillów, po którym
prowadzi drewniany mostek – trasa ta nazywa się Dunelands Trail.
Jeśli pójdzie się dalej na zachód, tuż przy plaży znajduje się
staw Clarków: od południa otoczony lasem, przez który prowadzi
urocza ścieżka, od wschodu – zielonymi wydmami, a od północy –
akurat tego dnia, kiedy tam spacerowaliśmy – wzburzonym i głośnym
morzem. Jeszcze dalej na zachód – gdy minie się już kemping –
zaczynają się piękne wysokie wydmy, które ciągną się aż
cztery kilometry! Koniec tego cypla znajduje się tuż przy latarni
New London. Bardzo chciałam dojść aż do samego końca, ale się
nie udało – było już za późno, żeby kontynuować wycieczkę.
Bardzo miło wspominam to miejsce – tego dnia wiał silny wiatr,
piasek z wydm fruwał, a przez to wydmy wyglądały, jakby się
poruszały.
|
Staw Clarków |
|
Plaża w Cavendish |
|
Klif w Cavendish |
|
Plaża w Cavendish o zachodzie słońca |
Piękna była
plaża niedaleko Greenwich – na której znajduje się latarnia St.
Peter's Harbour. Do plaży prowadzi ścieżka wśród wydm, która
mija latarnię – można się jej wtedy dobrze przyjrzeć. To było
ciche i spokojne miejsce, w sumie bardzo zwyczajne, ale może właśnie
dlatego mające taki urok – idealne, żeby czytać książkę,
leżeć i słuchać morza, a nawet – chwilę pospać. Równie
piękny był też Park Narodowy Greenwich – żeby dostać się na
plażę, trzeba było przedostać się drewnianym mostem po jeziorze
– podobnym jak na stawie Macneillów, ale dużo dłuższym. Można
było też wspiąć się na górę po jednej w wydm, usiąść na
drewnianych fotelach (znak charakterystyczny Kanady )
i podziwiać widok – rozległe złoto-zielone wydmy i
szaro-błękitne tego dnia morze.
|
Park Narodowy Greenwich |
Wyspa zrobiła na
mnie ogromne wrażenie pod każdym względem. Chociaż wiedziałam po
zdjęciach Bernadki, czego mam się spodziewać, to jednak wszystko
zachwyciło mnie tak zupełnie od nowa. Wyspa ma tak wiele do
zaoferowania – tu jest wszystko w jednym miejscu. Wszystko dla osób
ceniących ciszę, spokój, przestrzeń i piękno natury. Natura
wykreowała tu niezwykłe krajobrazy – nie ma miejsca, którego nie
chciałoby się uwiecznić na zdjęciu. Są tu wzgórza, drzewa,
pola, drewniane domki, czerwone drogi, latarnie, czerwone klify ze
skałami o przeróżnych kształtach, rozległe plaże z czerwonym
piaskiem, majestatyczne morze. I jest też Ania i życzliwi
mieszkańcy. Wiedziałam, że będę zachwycona Wyspą, ale nie
wiedziałam, że w równym stopniu spodoba się także Pawłowi –
on inaczej odbiera takie rzeczy. Potwierdzeniem tego było zdanie,
które powiedział, gdy wracaliśmy z Cape Breton: „Gdy już się
widziało Wyspę, reszta wschodniej Kanady wydaje się nudna”.
|
Plaża Mackenzie’s Brook |
|
Orby Head |
|
French River, gdy szukaliśmy Wymarzonego Domu Ani |
|
Kensington |
|
Klify koło latarni New London |
|
Lisek mieszkający przy plaży w Cavendish |
Tekst i zdjęcia: Monika Wasilewska