Autor: Inez Dana
W ubiegłe wakacje miał się zrealizować mój piękny sen, moje wieloletnie marzenie o
wizycie na Zielonym Wzgórzu. To marzenie
było już dojrzałe niemal tak, jak ja sama, może o jakieś 12-13 lat młodsze i
włożone przeze mnie do „szufladki” – NIEOSIĄGALNE.
Minęło
blisko 16 miesięcy, odkąd zdecydowałam, że to właśnie jest ten czas, by je
zrealizować. Decyzja nie była łatwa, z wielu powodów, jednak coś we mnie pękło.
Życie mamy jedno, a czasu nie da się cofnąć by zrobić coś, czego się bardzo
chciało i co się zbyt długo odkładało. Ta świadomość oraz jednoczesna pomoc i wsparcie moich dążeń ze strony wyjątkowej i nieocenionej Bernadki
sprawiły, że zaczęłam rozglądać się za biletami lotniczymi za ocean. Zimą otrzymałam wizę do USA i zakupiłam bilety dla mnie i mojej córki oraz
dopytałam, jakie formalności trzeba przejść, by dostać się na Wyspę Księcia
Edwarda. Było to dla mnie ogromne przeżycie, już na tym etapie, choć chyba
zawsze tak jest, gdy marzenie zaczyna się materializować. Pomimo biletów w ręku
i załatwionych formalności, cały czas nie wierzyłam, że uda mi się je spełnić.
Nasz
długi lot, lądowanie i zwiedzanie Nowego Jorku było jak film, który oglądałam,
film o nas w Nowym Jorku. Było to zupełnie surrealistyczne doświadczenie, ale
jakże miłe! Nie wyobrażałam sobie nigdy w życiu, że będę patrzyła, jak moja
córka gania gęsi, mając za plecami majaczącą Statuę Wolności albo wiewiórki, nie
w rodzimych Łazienkach Królewskich, a w Central Parku w centrum NY. To było
NIESAMOWITE!!! Dzięki Bernadce, która zechciała wziąć nas w podróż mojego życia
mogłam oglądać między innymi właśnie takie wyjątkowe obrazki. Piszę o tym,
byście wiedzieli, jak bardzo ta podróż była dla mnie nierealnym przeżyciem.
Gdy
przyszedł moment wyjazdu na Wyspę Księcia Edwarda, miałam poważne obawy, że
zaraz się obudzę w domu i będę musiała iść do pracy. Tak bardzo było to dla
mnie nierealne, pomimo oglądania, dotykania, odczuwania smaków i zapachów
zaoceanicznych elementów krajobrazu. Niezależnie od moich zmysłów,
najzwyczajniej nie mogłam uwierzyć, że jadę na Wyspę, a już najmniej w to, że
zobaczę wymarzone Zielone Wzgórze i dane mi będzie podziwiać widoki, które
oglądała wielka pisarka.
Podróż
była długa, jednak w takim towarzystwie, można byłoby jechać i dużo dalej 😊Miałyśmy wreszcie ten czas (jednakowy dla mnie i dla Bernadki), kiedy mogłyśmy swobodnie porozmawiać na
rozmaite tematy, nie zważając, że któraś z nas właśnie „kradnie” chwile swojego
snu bądź innych obowiązków domowych. To było dla mnie wielką wartością, na
którą również bardzo czekałam.
Przejechałyśmy
3 stany i przed nami ukazała się granica z Kanadą. Myślałam, że będę się
bardziej stresować, ale chyba mój umysł już nie mógł bardziej niż na granicy z
USA, więc zupełnie bez stresu z mojej
strony, przekroczyłyśmy granicę z Kanadą. Za kilka chwil (w stosunku do
przejechanych mil) pojawił się wspaniały widok – Most Konfederacji – a to wiedziałam już z bloga Bernadki i jej opowiadań, niechybny znak, że jednak, za
chwilę będziemy na Wyspie😊😊😊 To było dla mnie wielkie
przeżycie, tak emocjonalne, jak i wizualne!!! Dość powiedzieć, że jednak nagle, znalazłam się w dziecięcej krainie marzeń,
wewnątrz mojej najukochańszej powieści o rudowłosej Ani…
Nie
będę opisywać jak piękna jest Wyspa, jak cudownie było odwiedzić Zielone
Wzgórze czy dom rodzinny Maud, jak wspaniale czuje się człowiek, gdy znów może
być przez chwilę w krainie swojego własnego dzieciństwa w tak dojrzałym
wieku. Nie da się tego opisać! Opis,
choćby najdoskonalszy jest bardzo daleki od rzeczywistej urody miejsca i
emocji, jakich dostarcza taka wyprawa.
Z tego właśnie powodu, postaram się napisać parę słów
o Wyspie i mojej wyprawie nieco inaczej.
Postaram się odpowiedzieć na zapytane mi przez Bernadkę pytanie, o to, co mnie zdziwiło,
czy zaskoczyło lub było bardzo inne od znanego mi na tej wspaniałej Wyspie Księcia Edwarda. Najchętniej
odpowiedziałabym, że wszystko: widoki są tak piękne, że nawet doskonałe, wręcz
idealne zdjęcia Bernadki, to jednak spłaszczone obrazy zawierające
ograniczoną przez aparat ilość barw i zupełnie nie oddające wielkich
wspaniałych głębi, przestrzeni i barw jakie są na Wyspie na każdym kroku. Ale
miałam przecież pisać o tym co mnie zdziwiło, więc …
W całkowite zdumienie wprawiła mnie bardzo duża „strefa
własnego komfortu” wśród ludzi, której nie należy przekraczać (np. będąc w
sklepie, już wówczas, gdy ktoś przechodzi, w jego odczuciu zbyt blisko, słyszy
się „Sorry”), podczas gdy w Polsce, niekiedy ktoś wpadnie na ciebie albo stanie
na nodze, czy potrąci i ciężko jest usłyszeć „przepraszam”. Ta strefa
osobistego komfortu jest bardzo duża, czyli mijamy się w znacznej odległości od
siebie w przestrzeniach publicznych, warto o tym pamiętać, bo inaczej, to my
powodujemy zdziwienie i dyskomfort u innych.
Fantastyczne i inne niż u nas jest to, że właściwie w
większości sklepów (i tych większych i tych mniejszych) czy innych miejsc
publicznych są urządzenia klimatyzacyjne, co w upalne dni jest bardzo
przyjemnym uczuciem. Pomimo wysokich temperatur nie czułam tam też od
napotkanych ludzi żadnych niemiłych bądź przesadnie narzucających się
zapachów, to też nieco inaczej niż bywa u nas…
Kolejna „inność” to „amerykański
uśmiech” również na Wyspie. Ma się wrażenie, że mieszkają tam wyłącznie
zadowoleni z życia ludzie, co powoduje, że wywozi się stamtąd, poza
niezapomnianymi wrażeniami, takie właśnie odczucie o Wyspiarzach. Są też bardzo
pomocni i przyjemni dla turystów.
Miałam taką sytuację zwiedzając Wyspę: Bernadka
zawiozła mnie samą do domu rodzinnego Maud, bym mogła go zwiedzić. Nie wymagało
to karkołomnej znajomości języka, a ona miała coś do załatwienia w tym czasie.
Gdy wysiadłam z samochodu, oczywiście zaczęłam od obfotografowania tego
uroczego domku, by mieć pamiątkę. Dla mnie to była jedna z ważniejszych wizyt
podczas tych wymarzonych wakacji. Takie miejsce, którego nie sposób nie
obejrzeć, wszak to tu wszystko się zaczęło. Tak więc jak już obfotografowałam z
zewnątrz całą posiadłość, poszłam kupić bilety i ruszyłam oglądać wnętrza.
Mając moje wyjątkowe szczęście do sytuacji trudnych, mój telefon, którym
robiłam zdjęcia, zawiesił się już na parterze, w pierwszym oglądanym przeze
mnie pokoju. To co sobie pomyślałam, to nie było nic fajnego, więc pominę
wielkim milczeniem furię, która we mnie zamieszkała w tej jednej chwili. Wielokrotne próby odwieszenia telefonu spełzły
na niczym. Zwiedzałam więc nie robiąc ani jednego zdjęcia, starając się jak
najwięcej zapamiętać, podczas, gdy oczy zachodziły mi łzami. Byłam w podłym
humorze, bo wiedziałam, że do Warszawy wrócę, bez tych, jakże cennych dla mnie
zdjęć. Pamięć jak wiadomo jest ulotna, więc było mi przykro, że nie będę mogła
jej niczym wesprzeć, gdy wrócę do domu. Po zwiedzeniu tego wspaniałego miejsca
i wyjściu, oczywiście aparat się odblokował. Gdy Bernadka przyjechała po mnie i gdy spytała
mnie, czy zrobiłam sobie jakieś fajne fotki, usłyszała moją historię. W jednej
chwili zdecydowała, że muszę mieć stamtąd zdjęcia i żebym poszła tam ponownie.
I tu kolejne zdumienie. Gdy Bernadka powiedziała obsłudze, co mi się
przytrafiło, zaproszono mnie do obejrzenia ponownie muzeum i to BEZ ponownej
opłaty za zwiedzanie, co u nas też raczej nie jest standardowym
postępowaniem.
Kolejna przygoda wydarzyła się w jednym ze sklepów z
upominkami różnego typu, w Charlottetown. Pani obsługująca pytała KAŻDEGO
klienta przy kasie, skąd przyjechał 😊. Gdy usłyszała, że jesteśmy z
Polski, aż się rozpromieniła Rozmawiała z nami ze 3
minuty o tym, że była w Polsce, że ma tam „wujka… nie stryjka”(co powiedziała
po polsku) i że nasza kuchnia jest WSPANIAŁA! Szczególnie bigos i schabowe 😊 Jak tu nie pokochać
Wyspiarzy?! Dopytywała nawet z jakiego miasta jesteśmy, bo Ona była w Krakowie
i Warszawie. I wiecie co? Nikt z kolejki nie wykazał nawet zniecierpliwienia na
tę nieco dłuższą niż standardowa pogawędkę…. No u nas to jednak trochę inaczej
wygląda, więc to też mnie miło zdziwiło na Wyspie.
Wioska Avonlea, to dla turystów miejsce wyjątkowe,
jednak co już widzieliście na blogu, zmienia się ono trochę jak nasze
miejscowości nadmorskie. Robi się tu bardziej komercyjnie, mam wrażenie, jednak
jest to ucieleśnienie Avonlea, więc koniecznie musiałam się tam znaleźć. Jest
tam cudowne miejsce… Lodziarnia Cows. Można kupić tam wiele smaków lodów np.:
Moonana Bread, Moo York Cheesecake, Moo Malt Crunch, Cookie MooNster albo CowCow
Nut, mmmmm PYCHA! Uwielbiam lody, do tego w takim miejscu, MUSIAŁAM ich
spróbować. Po dość krótkim zastanowieniu, wzięłam sobie 2 kulki i to okazało
się zupełnie nieprzemyślaną decyzją. Kulki w Cows są przynajmniej 2x takie jak
kulki u nas. Czyli w moim wafelku znalazło się jakby 4 nasze kulki lodów i to z
tych większych niż normatywne. Tego zupełnie się nie spodziewałam, ale jak
przystało na fankę lodów szczególnie - CowCow nut-owych 😊, dałam radę. Uwaga, w Cows można wziąć kulkę
podzieloną na dwa różne smaki, to też inaczej niż u nas.
Kolejne zdziwienie miało również miejsce w wiosce
Avonlea. Weszłyśmy do jednego z domków – sklepików i tam, ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu, na jednej z półek ujrzałam nie co innego jak książkę MAPS (Mapy)
Pp. Mizielińskich, Wydawnictwa Dwie siostry! Tego zupełnie się nie spodziewałam
na Wyspie Księcia Edwarda!
A propos
sklepów i zakupów - będąc na Wyspie, trzeba pamiętać, że sklepy są dość daleko (i to wszystkie), więc, jak zabraknie (tak jak mnie się zdarzyło) chusteczek do
nosa, to „bida”, bo trudno robić wyprawę
do sklepu po paczkę chusteczek, a niestety nie wyjdzie się do sklepu „pod
domem” i nie kupi ani nie podejdzie się na piechotę, jak to bywa u nas na
wsiach, bo pobocze właściwie nie istnieje, a odległości są duuuuże, więc należy
dokładnie i skrupulatnie wykonać listę zakupów PRZED pójściem do sklepu, by
uniknąć takich sytuacji.
Bardzo pozytywnie i inaczej niż u nas zaskoczyła mnie
wielość świątyń różnych wyznań. Z tego
co zauważyłam, to często bywają w niedalekim od siebie sąsiedztwie i jest ich
spora różnorodność.
Poczta, tak w USA jak i tym bardziej na Wyspie, to miejsce,
które chce się odwiedzać, to też zgoła inaczej niż u mnie niestety… 😭Tęsknię za tą zaoceaniczną
pocztą bezgranicznie! O tym jak bardzo
tęsknię za Wyspą, nie będę pisała, bo tę tęsknotę, choćbym nie wiem jak ją
opisywała, może zrozumieć chyba tylko
ten, kto tam chociaż przez chwilę był.
To dzięki Tobie Bernadko spełniło się moje wielkie marzenie – wizyta na Zielonym Wzgórzu ❣❣❣ Nie myślałam, że kiedykolwiek je zrealizuję. Wiem, że
nie mogłoby się to udać, gdyby nie było Cię przy mnie Bernadko i gdyby nie
Twoje inspirujące wpisy na blogu.
DZIĘKUJĘ Z CAŁEGO SERCA ❣❣❣