poniedziałek, 26 grudnia 2022

Koty z Wrotyczowego Zakątka

W październiku przypadkowo natknęłam się na eBay’u na opowiadanie L.M. Montgomery pt. “The Cats of the Tansy Patch”, które zostało opublikowane w czasopiśmie Canadian Home Journal w październiku 1917 r. Zawsze chciałam mieć jakiś tekst autorstwa LMM w wersji, w jakiej został on opublikowany w czasopiśmie, więc zainteresowała mnie ta aukcja. Opowiadanie nie było mi jednak znane, co przy ponad 500 napisanych przez LMM opowiadań nie było dziwne. Pomyślałam, że najpierw przeczytam je sobie, a później zdecyduję, czy warto je mieć. 😊 Zaczęłam googlować i bardzo szybko zorientowałam się, że nigdzie nie mogę znaleźć tego opowiadania. Szukając go, natknęłam się na dwie wzmianki o wcześniejszym opowiadaniu w serii przy opowiadaniu “Our Neighbours at the Tansy Patch” z sierpnia 1918 r. Skontaktowałam się z Carolyn Collins i Benjaminem Lefebvre, którzy potwierdzili moje przypuszczenia! Natknęłam się na opowiadanie, którego nikt wcześniej nie znalazł! Żeby było ciekawiej, aukcja dotyczyła nie całego czasopisma, ale tylko tych dwóch stron... Myślę, że Maud znów zadziałała z zaświatów. Już kiedyś kupiłam dom, choć wcale go nie szukałam, a teraz kupiłam opowiadanie, którego nie szukałam (w przeciwieństwie do wielu badaczy twórczości L.M. Montgomery). Przyznam się, że licytując opowiadanie pomyślałam, że przeznaczę je na prezent dla kogoś, kto go szukał, ale po tym, jaki szum wywołało to opowiadanie, chcę choć trochę pobyć jego właścicielką.  😊😊😊


Dwa tygodnie przed Świętami skontaktowałam się z Magdaleną Koziej, która przetłumaczyła biografię, zbiór opowiadań i jedną powieść L.M. Montgomery. Magdalena zgodziła się przetłumaczyć to opowiadanie na język polski. Z ogromną radością prezentuję poniżej mniej więcej trzy czwarte tekstu opowiadania. Całość będzie można niedługo przeczytać w The Shining Scroll. Z całego serca dziękuję Magdalenie Koziej, która pomimo przedświątecznego okresu podjęła się tego zadania.



L.M. Montgomery

Koty z Wrotyczowego Zakątka

[Canadian Home Journal, październik 1917]

Przełożyła Magdalena Koziej

 

- Wrotyczowy Zakątek to najpiękniejsze miejsce na świecie, mamusiu – mawiała Una.

Trudno się z tym zgodzić, podejrzewam wręcz, że mało kto znalazłby w tym ustroniu piękno, sądząc je po samym wyglądzie, i gdyby nie obdarzał go miłosnym spojrzeniem, które pozwalało dostrzec urok, jaki Wrotyczowy Zakątek miał dla nas. Gdy ujrzałam go po raz pierwszy pewnego czerwcowego dnia, kiedy przewieźliśmy tam swoje klamoty na lato, uznałam, że to miejsce bardzo samotne, puste i opuszczone; zaś Salome Silversides, nasza stara służąca, niańka i rodzinna despotka, otwarcie sarknęła:

- Pani Bruce, toć nie dacie rady mieszkać tu przez całe lato. Od razu widać, że dach przecieka, a w promieniu mili nie uświadczysz żadnego sąsiada. Tak sobie myślę, że skoro pan już musi zabawiać się pacykowaniem, to mógłby znaleźć sobie do tego jakieś lepsze miejsce.

Salome za nic nie dała się przekonać, że zajęcie Dicka to żadna zabawa. Na próżno zwracano jej uwagę, że Dick sprzedaje wszystkie swoje obrazy, a my żyjemy z tych dochodów oraz wypłacamy jej z nich pensję. Salome  nie dawała się przekonać i krzywiła się na każde poświęcenie, które trzeba było zrobić z powodu „fanaberii pana”. Coroczne letnie zesłanie do Wrotyczowego Zakątka  zawsze wywoływało jej biadolenie.

Przed naszym przybyciem to miejsce nie miało żadnej nazwy, a ponieważ  dom  był otoczony z trzech stron gąszczem wonnego wrotycza, wiec wspólnie uzgodniliśmy, że „letnią chatę” ochrzcimy Wrotyczowym Zakątkiem.

 Szary, obity deskami szalunkowymi domek stał na szczycie trawiastego pagórka, który wyrastał stromo i niespodziewanie przy głównej drodze. Nasze włości otaczał płot z rozchwierutanych sztachet, niemal zakryty w lecie przez gęstwinę bujnych nawłoci, a ledwie trzymająca się na zawiasach, sfatygowana  furtka  dawała dostęp od strony drogi. W zbocze pagórka wpuszczono głazy, stanowiące schody, po których wspinaliśmy się do frontowych drzwi. Za domem stała waląca się obórka, a w rogu Wrotyczowego Zakątka tkwiła stara szopa, którą Dick przysposobił na swoją pracownię. Przed domem, gdzie nie zdołał jeszcze wedrzeć się wrotycz, w letnim zmierzchu kołysały się i pieniły jak srebrzyste morze muskane księżycową poświatą, skłębione fale kminku. Poza tym jedynymi kwiatami rosnącymi we Wrotyczowym Zakątku były maki, które wznosiły pełne zachwytu, czerwone kielichy wokół werandy i na całym wzgórzu. U stóp pagórka, po lewej stronie domu, był mały, płytki staw o trawiastych, bezdrzewnych brzegach złociście obramowanych jaskrami.

Mieliśmy niewielu bliskich sąsiadów, ale dwóch znajdowało się  w zastrzeżonej ponuro przez Salome  odległości mili.  Jedna rodzina mieszkała dosłownie o rzut kamieniem, ale jej posiadłość  była całkowicie niewidoczna z Wrotyczowego Zakątka, bo przesłaniał ją gęsty świerkowy las. Wiele można by opowiedzieć o tych sąsiadach   – właściwie  zbyt wiele, zasługują na osobny tekst, więc nie możemy pozwolić, by wdarli się do wspominkowego artykułu poświęconego kociakom z Zakątka.

 Porterowie mieszkali pół mili od nas, po drugiej stronie drogi. Z panem Porterem i jego żoną nie zadzierzgnęliśmy bliższej znajomości, ale Dave Porter został honorowym członkiem naszej rodziny już drugiego dnia po przybyciu tejże do Zakątka. Zjawiłby się tam nawet pierwszego, gdyby matka mu pozwoliła; w każdym razie był tam, kiedy wstaliśmy nazajutrz po przyjeździe, a dzieci natychmiast go zaadoptowały. Był to jedenastoletni urwis o wesołej, zuchwałej, piegowatej twarzy, wielkich, radosnych, zielonych oczach i płowej czuprynie. Jego odzienie było na tyle skąpe, na ile  tylko pozwalała przyzwoitość, a na głowie zawsze miał tylko coś na pozór czapki. Jednak miejskie wymogi mody nie obowiązywały we Wrotyczowym Zakątku, a Dave mógł sobie rościć prawa do uznania z wielu innych powodów.

Mianowicie „wiedział wszystko”, jak twierdzili Leslie, Una oraz Paddy. Na pewno znał wiele odwiecznych tajemnic lasów i pól. Wiedział, gdzie rosną poziomki na wyżynach, w których bukowych lasach są najdorodniejsze orzeszki; znał zakola strumyków, w których pluskały się pstrągi, i miejsca nad stawami, w których najwcześniej zakwitały fiołki. Były mu znane ulubione siedliska wszystkich polnych kwiatów, które kwitły od wiosny do jesieni. Potrafił naśladować zawołania i odgłosy wszystkich ptaków i zwierząt, znał wszystkie sekrety robali i żuczków, był jakby w zmowie z ptakami i pszczołami. Umiał wróżyć z margerytek i wysysać słodki nektar z płatków czerwonej koniczyny. Dzieciaki nigdy nie miały równie fascynującego towarzysza zabaw.

Czterokrotnie spędziliśmy we Wrotyczowym Zakątku  szczęśliwe, beztroskie, nieodpowiedzialne lato. Nawet Salome wreszcie pokochała to miejsce, chociaż nigdy nie kochała naszych kotów, a wiele przyjemności z życia we Wrotyczowym Zakątku wiązało się z naszymi kochanymi kiciusiami. Wszyscy kochaliśmy koty, oprócz Salome, która ich nie znosiła i rzucała wciąż sarkastyczne uwagi pod ich adresem. Leslie doprowadził ją kiedyś do furii słowami:

- Wiesz, co Salome? Twoje nazwisko świetnie się nadaje na imię dla kota. Następnego szarego kociaka, jaki nam się trafi, nazwę Silversides.

- Jeśli ośmielisz się to zrobić, utopię go – zagroziła Salome. – To w ogóle hańba nadawać imiona kotom, jakby były chrześcijańskimi stworzeniami. Mówię ci, że to czarci pomiot. Widać po oczach. Silversides, jeszcze czego! Niech no cię tylko na tym przyłapię!

Kiedy wybraliśmy się do Zakątka tego pierwszego lata, wzięliśmy ze sobą trzy kociaki. To znaczy my wciąż nazywaliśmy je kociakami, ale one  pozowały już na dorosłe koty, tylko że nie potrafiły jeszcze wyrzec się frajdy, jaką dawało im gonienie za własnym ogonem. Wszystkie były – jak naiwnie wierzyliśmy – pięknymi kocurkami.  Nie przepadaliśmy za pręgusami. Jak zauważyła żałośnie Una „to ciągłe topienie kociąt jest takie bolesne”. Jaskier należał do Lesliego. Jak można wywnioskować z imienia, był żółty, i miał wyjątkowo lśniące futerko i połyskliwe, złociste uszy. Dymek, którego zagarnął Paddy, był jasnym, puszystym szarakiem, a Królewicz Mróz*, ukochany skarb Uny, śnieżnobiałym kotem z czarnym koniuszkiem ogona. Salome szczególnie nie lubiła Królewicza, chociaż nie potrafiła wyjaśnić, z jakiego powodu.

- Daję pani słowo, że ten kot coś zbroi – oznajmiła złowieszczo.

- Ale czemu tak myślisz, Salome? – dopytywałam się.

- Ja nie myślę- ja wiem – raczyła odpowiedzieć Salome.

Królewicz Mróz był ulubieńcem całej reszty- taki czyścioszek, nigdy nie dopuszczał, by na jego białej szacie pojawiła się choćby plamka. Miał urocze sposoby przytulania się i mruczenia, które budziły wzgardę bardziej niezależnych Jaskra i Dymka.  Tak więc Królewicz dostawał więcej głasków, niż mu się należało z przydziału, chociaż Leslie i Paddy byli zazdrośnie dumni ze swoich kociaków.

- Ogon Dymka jest za krótki – oświadczyła kiedyś Una.

- Bóg chyba dobrze wiedział, jakiej długości ogon dać kociakowi – brzmiała miażdżąca riposta Paddy`ego.

Siadywaliśmy na szalonej werandzie w długie, przymglone, rozkoszne letnie wieczory, koty harcowały wokół,  ćmy żeglowały ponad wrotyczową plantacją, a złocisty zmierzch przygasał i muskał purpurą zielone wzgórza w oddali, świetliki zaś zapalały swoje skrzacie lampki nad stawem.

          Zmierzch –trafnie zwany kocim zmierzchem – to jedyna pora, kiedy kot się demaskuje. Poza tym zawsze jest nieprzenikniony, ale w porze zmierzchu i rosy możemy uchwycić na mgnienie zwodniczy sekret jego osobowości.

- Uwielbiam zmierzch – powiedziała kiedyś Una. – Zawsze mamy ubaw. Wszystkie koty są wtedy takie dziwne, niepokojące i zachwycające.

Ganiały się jak szalone po pagórku i w kminku, okrążały pędem dom, jak opętane stworzenia, wskakiwały nagle na nas i równie niespodziewanie umykały w podskokach. Ich oczy świeciły jak klejnoty, ogony kołysały się jak pióropusze. Kołatało w nich nerwowe, ukradkowe życie. Budziły wówczas szczególną grozę w Salome, która nigdy nie uczestniczyła  w naszych seansach o zmierzchu. Siedziała ponura w kuchni i robiła na drutach, podczas gdy my raczyliśmy się tajemnicą  i czarem pogranicza, do czasu gdy chmury złocistego zachodu zszarzały, a wielki żółty księżyc  wzeszedł nad wzgórzami, by odbić się w stawie. Wtedy to Salome stawała w drzwiach i rzucała z drwiną:

-  Czy zamierzacie zostać tu na całą noc z kotami, proszę pani? Nie twierdzę, że nie mają państwo do tego prawa, skoro przyszła wam na to ochota, ale moim skromnym zdaniem  o dziewiątej dzieci powinny być już w łóżkach.

W sierpniu w naszym spokojnym kręgu  nastąpiła tragedia. Królewicz Mróz miał kociaka!

Nie sposób sobie wyobrazić, jak triumfowała Salome.  Czyż nie ostrzegała nas zawsze, że Królewiczowi Mrozowi nie można ufać?  Czyż nie obstawała przy tym, że ów kot okaże się niebezpiecznym złudzeniem? Ha, teraz sami widzimy!

Zatrzymaliśmy kociaka, który był śliczny, z ciemnopomarańczowym futerkiem poprzecinanym ciemniejszymi pręgami.  Una nazwała go Złotkiem, a imię wydawało się  odpowiednie dla małego psotnika, który w okresie swego kocięctwa  nie wykazywał żadnych oznak złowrogiej natury, którą tak naprawdę posiadał. Salome ostrzegała nas oczywiście, że nie można spodziewać się niczego dobrego po potomstwie diabolicznego Królewicza Mroza, jednak jej  kasandryczne krakanie zostało zlekceważone.

Tak przywykliśmy do tego, by uważać Królewicza Mroza za przedstawiciela płci męskiej, że nie mogliśmy  wyzbyć się tego zwyczaju. Tak więc nadal używaliśmy wobec niego męskich zaimków, choć rezultat bywał niedorzeczny. Matczyne zabiegi Królewicza wydawały nam się niezwykle śmieszne, bo nie docierało do nas, że „on” jest matką. Goście  bywali zaintrygowani, kiedy Una napomykała niedbale o Królewiczu i jego kociaku  alba zwracała się surowo do Złotka z poleceniem: „Idź do swojej matki i każ mu umyć sobie futerko”.

- Tak się nie godzi, proszę pani -  mówiła z goryczą biedna Salome. 

          Ona sama szła na kompromis, zawsze określając Królewicza jako „to” albo jako „białą bestię”. 


*w oryginale Jack Frost. To samo imię występuje w „Rilli ze Złotego Brzegu” (1921)



sobota, 24 grudnia 2022

„Anne z Szumiących Wierzb” świątecznie

Z wielką radością zapraszam na świąteczną niespodziankę — prapremierową publikację V rozdziału „Anne z Szumiących Wierzb” w przekładzie Anny Bańkowskiej. Jestem niesamowicie wdzięczna Wydawnictwu Marginesy za wyrażenie zgody na publikację tego rozdziału na moim blogu. 


Anne z Szumiących Wierzb”, tłumaczenie Anna Bańkowska

Wydawnictwo Marginesy, premiera 18.01.2023 r.

 
Projekt okładki: Anna Pol

Rozdział V

 

Anne nie wiedziała, że jej odjazd z Szumiących Wierzb obserwuje ze łzami w oczach mała Elizabeth ze swego mansardowego okna w Chojarach. Dziewczynka czuła się tak, jakby wszystko, co wartościowe, zniknęło nagle z jej życia, a ona sama stała się Lizzie, Lizzie i jeszcze raz Lizzie. Ale kiedy wynajęte sanie zniknęły już za rogiem Zaułka Duchów, odeszła od okna i uklękła przy łóżku.

 Drogi Boże szeptała wiem, że nie ma sensu prosić Cię o wesołe święta dla mnie, bo babcia i Kobieta nie potrafią być wesołe. Ale proszę Cię, niech moja kochana panna Shirley ma naprawdę wesołe święta i niech potem bezpiecznie do mnie wróci. A teraz – dodała, podnosząc się z kolan – zrobiłam już wszystko, co w mojej mocy.

Anne już rozsmakowywała się w świątecznej szczęśliwości. Kiedy pociąg ruszył ze stacji, aż tryskała radością. Brzydkie ulice miasta zostały w tyle, a ona jechała do domu – do Zielonych Szczytów. Świat za oknem mienił się wyzłoconą bielą i bladym fioletem, przetykanym gdzieniegdzie ciemnymi sylwetkami świerków i delikatnymi bezlistnymi brzozami. Nisko zawieszone słońce migotało między drzewami nagich lasów, towarzysząc pędzącemu pociągowi niczym olśniewające bóstwo. Katherine się nie odzywała, ale nie sprawiała wrażenia niezadowolonej.

Tylko proszę nie spodziewać się po mnie rozmowy – ostrzegła krótko.

W porządku. Chyba nie uważa mnie pani za jedną z tych nieznośnych osób, które cały czas trzeba zabawiać rozmową? Pogadamy, jak będziemy miały ochotę. Przyznaję, że lubię spędzać większość czasu na pogawędkach, ale nie musi pani się tym przejmować.

W Bright River czekał na nie Davy z wielkimi saniami pełnymi futer. Uściskał Anne z siłą niedźwiedzia, po czym obie dziewczyny usadowiły się na tylnym siedzeniu. Jazda ze stacji do Zielonych Szczytów zawsze stanowiła dla Anne jedną z milszych części wypraw do domu. Za każdym razem przypominała sobie, jak po raz pierwszy odbywała tę drogę z Matthew. Wprawdzie działo się to późną wiosną, a teraz był grudzień, ale i tak wszystko jej szeptało: „Pamiętasz?”. Śnieg skrzypiał pod płozami, wśród rzędów ośnieżonych czubów jodeł wesoło pobrzękiwały dzwoneczki. Między drzewami przy Białej Drodze Rozkoszy migotały zaplątane w gałęzie girlandy gwiazd. Za przedostatnim wzniesieniem ukazała się wielka biała przestrzeń nieskutej jeszcze lodem zatoki, która połyskiwała tajemniczo w księżycowym blasku.

Jest na tej drodze pewne miejsce, w którym zawsze czuję, że właśnie dotarłam do domu odezwała się Anne. Już ze szczytu następnego pagórka zobaczymy światła Zielonych Szczytów. Od razu sobie wyobrażam, jaką pyszną kolację Marilla nam przygotowała, niemal czuję te zapachy. Ooch, jak dobrze, jak dobrze być znowu w domu!

W Zielonych Szczytach każde drzewo na podwórzu zdawało się ją witać, każde oświetlone okno zapraszało do środka. A jakie cudowne wonie biły z kuchni, gdy tylko otworzyła drzwi! Powitalnym uściskom i śmiechom nie było końca i nawet Katherine nie czuła się tutaj jak intruz, tylko jak członek rodziny. Pani Lynde ustawiła na stole i zapaliła swoją ulubioną lampę z salonu – wyjątkowo paskudną rzecz z kulistym czerwonym kloszem – która jednak dawała przyjemne różowe światło. Jakże ciepłe i przyjazne były te cienie! Jak pięknie dorastała Dora! A Davy to już prawie mężczyzna! A ile nowin czekało... Diana miała malutką córeczkę, Josie Pye kawalera, a Charlie Sloane podobno się zaręczył. Wszystkie te wiadomości wywoływały tyle samo emocji, co te na temat imperium. Nowa, świeżo ukończona patchworkowa kołdra pani Lynde, złożona z pięciu tysięcy łatek, trafiła na wystawę i zbierała same pochwały.

Anne, jak ty wracasz do domu, to zaraz wszystko ożywa – zauważył Davy. „Tak właśnie powinno wyglądać życie” – zamruczał kociak Dory.

Nigdy nie mogłam oprzeć się urokowi księżycowej nocy powiedziała Anne po kolacji.

Co by pani powiedziała na spacerek na rakietach śnieżnych, panno Brooke? Słyszałam, że ich pani używa. Katherine wzruszyła ramionami.

Tak, to jedyna rzecz, którą potrafię, ale nie miałam ich na nogach od sześciu lat.

Anne odszuka
ła na strychu swoje rakiety, a Davy skoczył do Sadowej Górki pożyczyć starą parę Diany dla Katherine. Ruszyły Aleją Zakochanych, pełną ślicznych cieni drzew, i dalej przez pola z frędzlami jodełek przy ogrodzeniach, przez lasy, które zdawały się znać mnóstwo sekretów, ale w ostatniej chwili wzdragały się przed ich wyjawieniem, przez polany, które sprawiały wrażenie rozlewisk płynnego srebra. Nie miały ochoty rozmawiać; zupełnie jakby się bały popsuć słowami coś niezwykle pięknego. Ale Anne nigdy jeszcze nie czuła się tak bliska Katherine. Ta zimowa noc samym swoim czarem zdołała je połączyć... prawie. Kiedy wyszły w końcu na główną drogę, przemknęły obok nich z brzękiem dzwonków sanie z roześmianym towarzystwem. Obie dziewczyny bezwiednie westchnęły; wydało im się, że właśnie zostawiają za sobą świat niemający nic wspólnego z tym, do którego wracają. Świat, w którym nie istnieje czas, w którym panuje wieczna młodość, w którym dusze komunikują się z sobą inaczej niż za pośrednictwem czegoś tak trywialnego jak słowa.

Coś cudownego – powiedziała Katherine tak wyraźnie do siebie samej, że Anne się nie odezwała. Ruszyły dalej drogą, po czym skręciły w długą przecznicę do Zielonych Szczytów, ale tuż przed furtką zatrzymały się, jakby wiedzione tym samym impulsem. Stały tak w milczeniu, oparte o omszały stary płot, patrząc na dom, ledwie widoczny zza zasłony drzew. Jakże pięknie wyglądał w tę zimową noc! W dole na skutym lodem Jeziorze Lśniących Wód cienie otaczających je drzew tworzyły fantazyjne wzory. Wszędzie panowała cisza i tylko z mostu dobiegało staccato końskich kopyt. Anne uśmiechnęła się do siebie, wspominając, jak często słyszała ten odgłos ze swego pokoju. Wyobrażała sobie wtedy, że to baśniowe rumaki galopują gdzieś po nocy. Nagle ciszę przerwał całkiem inny dźwięk.

Katherine! Ty... Ty chyba nie płaczesz...? Jakoś nie umiała sobie wyobrazić płaczącej Katherine Brooke. Ale tak było i te łzy nagle sprawiły, że stała się bardziej ludzka. Anne już się jej nie bała.

Katherine, moja droga, co się stało? Jak mogę ci pomóc?

Och, ty nic nie rozumiesz! Dla ciebie wszystko zawsze jest takie proste! Ty... ty zdajesz się żyć w jakimś zaklętym kręgu piękna i romansu. Ciekawe, jakiego cudownego odkrycia dziś dokonam to twoja życiowa postawa, podczas gdy ja... ja zapomniałam, jak żyć, zresztą chyba nigdy nie umiałam. Jestem jak zwierzę w klatce i nie umiem się z niej wydostać. I mam wrażenie, że wciąż mnie ktoś szturcha kijem przez pręty. A ty... ty masz więcej szczęścia, niż potrafisz ogarnąć. Na każdym kroku przyjaciółki... ukochany mężczyzna... Nie, ja wcale nie pragnę wielbiciela, nienawidzę mężczyzn. Ale gdybym dzisiaj umarła, nie zatęskniłaby za mną ani jedna żywa dusza. Jak by ci się podobało życie bez żadnej przyjaznej duszy? – Głos Katherine załamał się nagle i znów się rozszlochała.

Katherine, mówiłaś, że lubisz szczerość, więc będę szczera. Jeśli rzeczywiście, jak mówisz, nie masz ani jednej przyjaznej duszy, to z własnej winy. Chciałam się z tobą zaprzyjaźnić, ale ty miałaś dla mnie same kolce i żądła.

Ach, wiem, wiem! Jak ja cię nienawidziłam, kiedy przyjechałaś do Summerside! To obnoszenie się z pierścionkiem...

Wcale się nie obnosiłam!

Może i nie. To tylko moja wrodzona złośliwość. Ale ten pierścionek i tak kłuł w oczy. Nie, wcale ci nie zazdroszczę narzeczonego. Nigdy nie chciałam wyjść za mąż, dość się napatrzyłam na małżeństwo rodziców. Nie mogłam jednak znieść, że zostałaś moją przełożoną, chociaż jesteś młodsza. I cieszyłam się, że Pringle’owie sprawiali ci tyle kłopotów. Zdawałaś się mieć wszystko, czego ja nie miałam: urok, przyjaźń, młodość. Młodość! Ja o młodości mogłam tylko pomarzyć. Ty nie masz o tym pojęcia. Nie wiesz, jak to jest, kiedy nikt cię nie chce... absolutnie nikt!

Naprawdę? uniosła się Anne. I w kilku celnych zdaniach nakreśliła jej obraz swego życia przed przyjazdem do Zielonych Szczytów.

Szkoda, że o tym nie wiedziałam stwierdziła Katherine. To by wszystko zmieniło. Mnie wydawałaś się po prostu dzieckiem szczęścia i aż mnie skręcało z zazdrości. Dostałaś stanowisko, którego pragnęłam. Tak, wiem, że masz wyższe kwalifikacje, ale mimo to... Jesteś ładna... a przynajmniej ludzie uważają cię za ładną. Moje najwcześniejsze wspomnienie to czyjeś słowa: „Co za brzydactwo!”. Ty wchodzisz do pokoju takim zachwycającym krokiem... Pamiętam, jak pierwszy raz pojawiłaś się w szkole. Ale najbardziej nienawidziłam cię za to, że zdawałaś się mieć w sobie jakąś tajemną radość, jakby każdy nowy dzień oznaczał kolejną przygodę. I mimo całej niechęci musiałam czasem w duchu przyznać, że chyba pochodzisz z innej planety.

Doprawdy, Katherine, aż mi dech zapiera od tych wszystkich komplementów. Ale chyba skończyłaś już z tą nienawiścią i możemy wreszcie zostać przyjaciółkami?

No nie wiem. Nigdy nie miałam żadnej przyjaciółki, a zwłaszcza takiej w moim wieku. Nie mam miejsca, które mogłabym nazwać domem, i nawet nie wiem, czy potrafię się przyjaźnić. Nie, już cię nie nienawidzę, ale sama nie wiem, co do ciebie czuję. Pewnie zaczyna na mnie działać ten twój słynny urok. Wiem tylko, że chciałabym ci opowiedzieć, jak wyglądało moje życie. Nigdy bym się na to nie zdobyła, gdybyś nie opowiedziała mi o swoim. Zależy mi, chociaż nie wiem dlaczego, abyś zrozumiała, czemu taka jestem. 

Opowiedz mi o tym, droga Katherine. Naprawdę chcę to zrozumieć.

Wiesz już, jak to jest być niechcianą. Nie wiesz jednak, jak to jest być niechcianą przez własnych rodziców. Moi nienawidzili mnie, odkąd się urodziłam, a przedtem nienawidzili siebie nawzajem. Tak, to prawda. Ciągle się kłócili, nawet o głupstwa, i z byle powodu sobie dokuczali. Moje dzieciństwo było koszmarem. Umarli, gdy miałam siedem lat, a wtedy wzięła mnie rodzina wuja Henry’ego. Oni też mnie nie chcieli. Traktowali mnie z wyższością, bo „żyłam na ich łasce”. Pamiętam każdą złośliwość, co do jednej, natomiast nie pamiętam ani jednego miłego słowa. Musiałam nosić ubrania po kuzynkach... zwłaszcza taki jeden kapelusz, w którym wyglądałam jak grzyb. Wyśmiewały się ze mnie, ilekroć go wkładałam, aż w końcu go podarłam i wrzuciłam do ognia. Potem przez całą zimę chodziłam do kościoła w obrzydliwym starym berecie. Nigdy nie miałam nawet psa, a tak o nim marzyłam! Ale za to miałam rozum. Oczywiście chciałam się uczyć, zdobyć licen cjat, chociaż równie dobrze mogłabym pragnąć gwiazdki z nieba. Ostatecznie wuj Henry zgodził się opłacić mi naukę w Queen’s, jeśli obiecam zwrócić mu pieniądze z przyszłych zarobków. Opłacał mi też trzeciorzędny pensjonat. Miałam tam pokój nad kuchnią, lodowaty w zimie i koszmarnie gorący latem, gdzie stale unosił się odór stęchłego jedzenia. I żebyś widziała te moje ubrania! Ale w końcu zdobyłam licencję nauczycielki i posadę w szkole w Sum merside, jedyny okruch szczęścia w moim życiu. Odtąd odkładałam każdy cent, żeby oddać wujowi Henry’emu nie tylko pieniądze za moje studia, ale też wszystko, co na mnie kiedy kolwiek wydał. Nie chciałam mu niczego zawdzięczać. Dlatego mieszkam u pani Dennis i chodzę w byle łachach, na szczęście niedawno spłaciłam mu ostatnią ratę. Teraz po raz pierwszy w życiu poczułam się wolna. Ale przy okazji wybrałam złą drogę. Wiem, że jestem odludkiem. Wiem, że nigdy nie mówię tego, co trzeba. Wiem, że z własnej winy jestem pomijana w zaproszeniach i propozycjach pełnienia różnych funkcji społecznych. Wiem, że mam skłonności do sarkazmu, a uczniowie mnie nie znoszą i uważają za despotkę. Myślisz, że świadomość tego wszystkiego mnie nie boli? Boją się mnie, a ja nie cierpię ludzi, którzy patrzą na mnie wylęknionym wzrokiem. Och, Anne, ja chyba jestem chora na nienawiść! Tak bardzo chcę być taka jak inni... i już nie potrafię. To dlatego jestem taka zgorzkniała.

Ależ potrafisz! Anne objęła ją ramieniem. Możesz usunąć z głowy tę nienawiść, wyleczyć się z niej. Twoje życie dopiero się zaczyna, ponieważ dopiero teraz stałaś się wolna i niezależna. I nigdy nie wiesz, co cię czeka za kolejnym zakrętem tej drogi.

Słyszałam, jak o tym mówiłaś, i śmiałam się z tych twoich zakrętów. Ale mój problem polega na tym, że na mojej drodze nie ma żadnych zakrętów. Ona ciągnie się przede mną prosto aż do nieba, z bezkresną monotonią. Och, Anne, czy ty kiedykolwiek bałaś się życia, tej pustki, tych rojów zimnych, nieciekawych ludzi? Nie, oczywiście, że nie. Ty nie będziesz musiała uczyć przez całą resztę życia. I dla ciebie każdy jest interesujący, nawet ta pękata, czerwona Rebecca Dew. A prawda o mnie jest taka, że ja nie znoszę pracy w szkole, tylko nic więcej nie umiem. Nauczycielka jest po prostu niewolnicą czasu. Wiem, że ty lubisz ten zawód, ale zupełnie tego nie rozumiem. Anne, ja marzę o podróżach, to jedyna rzecz, jakiej w życiu pragnęłam. Pamiętam obrazek, który wisiał na ścianie mojego pokoju na poddaszu u wujostwa, taką wyblakłą rycinę, którą wszyscy wzgardzili. Przedstawiała palmy wokół studni na pustyni i sznur wielbłądów w oddali. Wpatrywałam się w nią jak urzeczona i marzyłam, by zobaczyć to miejsce. A także Krzyż Południa, świątynię Tadż Mahal i kolumny Karnaku. Chcę się przekonać na własne oczy, nie tylko wierzyć, że Ziemia jest okrągła. I oczywiście przy nauczycielskiej pensji nigdy mi się to nie uda. Do końca życia jestem skazana na gadaninę o żonach Henryka VIII i niewyczerpanych zasobach Imperium Brytyjskiego.

Anne parsknęła śmiechem. Teraz, kiedy z głosu Katherine znikło rozgoryczenie, ona mogła bezpiecznie się śmiać. Pozostały w nim tylko smutek i niecierpliwość.

Tak czy inaczej, będziemy przyjaciółkami, a na początek mamy przed sobą dziesięć wesołych dni. Zawsze tego chciałam, Katherine pisana przez K. I cały czas czułam, że pod tymi twoimi kolcami kryje się coś, dzięki czemu jesteś warta przyjaźni.

Więc tak właśnie o mnie myślałaś? Często się nad tym zastanawiałam. No cóż, lampart spróbuje zmienić swoje cętki, być może jest to możliwe. W tych twoich Zielonych Szczytach jestem w stanie uwierzyć we wszystko. To pierwsze miejsce, w którym naprawdę czuję się jak w domu. I chciałabym stać się taka jak inni, jeśli jeszcze nie jest za późno. Zacznę nawet ćwiczyć promienny uśmiech, żeby jutro wieczorem powitać nim twojego Gilberta. Oczywiście zapomniałam już, jak powinno się rozmawiać z mężczyznami, jeśli w ogóle to umiałam. Uzna mnie pewnie za podstarzałą przyzwoitkę. Ciekawe, czy przed zaśnięciem będę sobie pluła w brodę, że zdjęłam przed tobą maskę i pozwoliłam ci zajrzeć w głąb mojej roztrzęsionej duszy.

O nie, pomyślisz raczej: Cieszę się, że Anne odkryła we mnie człowieka. Otulimy się ciepłymi, puszystymi kocami, pod którymi znajdziemy dwie butelki z gorącą wodą, bo Marilla i pani Lynde przygotują je niezależnie od siebie, uznawszy, że ta druga na pewno zapomniała. Po tym mroźnym spacerze przy księżycu poczujesz się rozkosznie śpiąca i zanim się zorientujesz, będzie ranek. A wtedy jako pierwsza osoba na Ziemi odkryjesz, że niebo jest błękitne. Posiądziesz także sztukę przygotowywania świątecznych puddingów, bo pomożesz mi w tworzeniu takiego wielkiego, pełnego śliwek na wtorek. Zobaczysz, jak wspaniale nam wyjdzie.

Już w domu Anne ze zdziwieniem zauważyła, jak korzystnie na wygląd Katherine wpłynął długi spacer na rześkim powietrzu. Jej twarz wprost promieniała, a rumieńce całkiem ją odmieniły. „Przecież ona mogłaby być wręcz ładna, gdyby ją odpowiednio ubrać” – pomyślała. W sklepie w Summerside widziała niedawno kapelusz z ciemnego aksamitu i wyobraziła go sobie na czarnych włosach Katherine. Ściągnięty na czoło, podkreślałby pięknie kolor jej bursztynowych oczu. „Muszę koniecznie coś z tym zrobić”.

czwartek, 15 grudnia 2022

Wyjątkowa kolekcja — dr Mary Henley Rubio

Jakiś czas temu przyszedł mi do głowy pomysł opisania wyjątkowej kolekcji — kolekcji ludzi. Na mojej drodze spotkałam wiele osób, którym bardzo dużo zawdzięczam. Niektóre z tych osób stały się ważną częścią mojego życia. Dziś przedstawię Wam pierwszą z nich — dr Mary Henley Rubio.

W 2014 r. dostałam adres e-mailowy dr Rubio od Jannie Macneill, żony Johna Macneilla (kuzyna LMM, którego narodziny zostały odnotowane w Dzienniku LMM). Obydwie z Jannie zastanawiałyśmy się, dlaczego w biografii jest informacja na temat pogrzebu dziadka Montgomery, która nie zgadza się z Dziennikami LMM (od razu zdradzę Wam, że w polskiej wersji biografii będzie przypis). Na początku 2015 r. zdecydowałam się napisać pierwszy e-mail , który zatytułowałam “Polscy żołnierze i pogrzeb dziadka Montgomery”. Godzinę później dostałam odpowiedź.🙂 Możecie sobie wyobrazić moje podekscytowanie. Po tym pierwszym mailu zaczęłyśmy ze sobą korespondować i, kiedy w maju 2015 r. wybrałam się do Ontario, dr Rubio zaprosiła nas do siebie. Przybyliśmy „uzbrojeni” w książki, które dr Rubio miała opatrzyć swoim podpisem. Tego dnia tylko trochę rozmawiałyśmy o Maud, głównie o jej śmierci. Dr Rubio zapytała, czy znam jej artykuł w “Anne Around the World”. Nie znałam. Kiedy dojechaliśmy do domu, artykuł czekał na mnie w skrzynce e-mailowej. Z tego artykułu dowiedziałam się dodatkowych informacji na temat śmierci LMM (m.in. jednej kwestii, o której później zapomniałam i którą musiałam odkryć ponownie - kwestii zagubionych 175 stron, które zostały odnalezione i okazały się być MASZYNOPISEM skróconej wersji Dziennika LMM. Ta informacja rzuciła nowe światło na tzw. „list samobójczy” znaleziony na stoliku nocnym w sypialni Maud tego feralnego dnia - 24 kwietnia 1942 r.). Polscy czytelnicy dowiedzą się o późniejszych odkryciach z przypisu, którego umieszczenie w biografii było jednym z moich priorytetów. Dr Rubio podczas tej majowej wizyty bardzo zainteresowała się dronem mojego męża. Evan zrobił kilka szybkich zdjęć sąsiedztwa dr Rubio, które wysłaliśmy e-mailowo po powrocie do domu. Mary była zachwycona i przesłała je wszystkim sąsiadom. Kilka tygodni później poprosiła nas o zrobienie podobnych zdjęć w Norval. 

W sierpniu 2015 r. wybraliśmy się więc ponownie do Ontario, na prośbę Mary. Pamiętam, że miałam zapalenie oskrzeli i czułam się źle, ale nie mogliśmy przesunąć wizyty, gdyż czekała nas podróż do Polski i był to jedyny możliwy termin. Poza tym mieliśmy się zatrzymać u dr Rubio! Tak! Miałam spędzić więcej czasu ze słynną biografką!! Nie mogłam stracić takiej szansy 🙂 W sierpniu 2015 r. poznaliśmy w Norval kilka ważnych osób. M.in. miałam okazję odwiedzić dom Elaine i Boba Crawfordów (Elaine jest autorką książki z przepisami Maud) i poznać Kathy Gastle, która jest siłą napędową wszystkich projektów związanych z LMM w Norval. Najważniejsze jednak było to, że wraz z dr Rubio pojechaliśmy do Glen Williams, którego wcześniej nie widziałam. Odwiedziliśmy cmentarz, na którym Mary wskazała nam grób Idy i Ernesta Barraclough, przyjaciół Maud i Ewana (po śmierci Ernesta okazało się, że był on niezwykle „barwną” postacią – szczegółów dowiecie się czytając biografię), a także ich przepiękny dom (właśnie tam Mary najbardziej żałowała, że nie możemy być muchami na ścianach jadalni podczas wizyt Macdonaldów). 

W 2016 r. odbywała się w Toronto premiera adaptacji „Ani z Zielonego Wzgórza” z Ellą Ballentine, na którą dostałam zaproszenie. W ciągu 9 miesięcy szykowała się trzecia podróż do Ontario, tym razem w zimie. Kiedy Mary dowiedziała się, że jedziemy do Toronto, bez wahania zaproponowała swój dom jako naszą bazę. Przyznam, że czułam się niezbyt komfortowo, ale chęć spędzenia z Mary kolejnych godzin wzięła górę. Podczas tej wizyty poznałam Jen Rubio i Ruby (córkę i wnuczkę Mary), zobaczyłam pierwszy egzemplarz „Readying Rilla”, którego publikacji podjęło się wydawnictwo, w którym pracowała Jen i po raz pierwszy pojechałam do Archiwum Biblioteki Uniwersytetu w Guelph ze słynną Mary Rubio! Zrobiłam wówczas kilka zdjęć (m.in zrobiłam zdjęcie tzw. „listu samobójczego”), ale najbardziej przeżywałam to, że jestem tam z Mary niż dokumenty, które widziałam. 

Zauważyliście z pewnością, że w którymś momencie dr Rubio stała się dla mnie Mary – po Jej licznych naleganiach na to, abym przestała zwracać się do niej „dr Rubio”. 🙂

W 2016 r. Jen i Ruby odwiedziły Mój Wymarzony Dom na Wyspie Księcia Edwarda. Mary niestety nie przyleciała na konferencję, gdyż nieszczęśliwy wypadek w Leaskdale spowodował, że miała problemy z chodzeniem.

W 2018 r., kiedy była na Wyspie moja siostra, Mary odwiedziła Blue Moon. Przywiózł Ją Dan Waterston (syn Elizabeth Waterston). Mary nie chciała zobaczyć tego, co zrobiono w Ingleside ani pojechać do Muzeum Ani. Chciała wyrwać się z konferencji, żeby odwiedzić Blue Moon ❤ ❤ ❤ Pamiętam, że swoim aparatem zrobiła zdjęcia mojego widoku na Muzeum George’a (dla Niej jest to Muzeum George’a). Była zachwycona tym, że udało mi się kupić ten dom.

Między 2018 a styczniem 2020 roku dużo ze sobą pisałyśmy. Jak wiecie, w 2019 r. znów pojechaliśmy do Ontario. Tym razem misją było dostarczenie Goga i Magoga (historia ta jest na blogu). Znów zatrzymaliśmy się u Mary, naszej przyjaciółki ❤ Od marca 2021 r. Mary bardzo podupadła na zdrowiu. Obecnie głównie dowiaduję się od Jen, co dzieje się z Mary. Ostatnio rozmawiałyśmy ze sobą telefonicznie w grudniu ubiegłego roku, ale miesiąc temu Jen zadzwoniła do mnie podczas wizyty u Mary, żeby móc przekazać Jej, jak idzie praca nad polskim tłumaczeniem biografii. Między innymi chciałam ustalić z nimi kwestię przypisów do polskiego wydania.

Dom Mary został sprzedany w listopadzie ubiegłego roku. Wizyta w 2019 r. była ostatnią 🙁 W tym domu Mary gościła badaczy życia i twórczości LMM z całego świata. W tym domu odwiedzał ją też Stuart Macdonald, syn LMM. Choć Was z pewnościa bardziej zaciekawi to, że wiele lat przede mną spędziła tam kilka dni śp. Barbara Wachowicz, która wraz z Mary, Jej Mężem i dr Waterston wybrała się na Wyspę Księcia Edwarda. Mary wraz z Barbarą Wachowicz i Jean Little (pisarką kanadyjską) szukały wyspy Barney’a Snaitha z „Błękitnego zamku”, a Jean napisała na ten temat wiersz. 🙂

Dom Mary będę zawsze wspominała z wielkim sentymentem. W tym domu czuło się, że ród Józefa żyje i ma się dobrze. Będę zawsze wdzięczna LMM, że dzięki niej pojawiła się w naszym życiu Mary Rubio.

Już w marcu będziecie mieli okazję przeczytać biografię „Lucy Maud Montgomery: The Gift of Wings” autorstwa dr Mary Henley Rubio w przekładzie Magdaleny Koziej. Bardzo jestem ciekawa, jak odbierzecie tę biografię. Dla wielu będzie to fascynująca lektura...


Dr Mary Rubio w Archiwum Biblioteki Uniwersytetu w Guelph