W październiku przypadkowo natknęłam się na eBay’u na opowiadanie L.M. Montgomery pt. “The Cats of the Tansy Patch”, które zostało opublikowane w czasopiśmie Canadian Home Journal w październiku 1917 r. Zawsze chciałam mieć jakiś tekst autorstwa LMM w wersji, w jakiej został on opublikowany w czasopiśmie, więc zainteresowała mnie ta aukcja. Opowiadanie nie było mi jednak znane, co przy ponad 500 napisanych przez LMM opowiadań nie było dziwne. Pomyślałam, że najpierw przeczytam je sobie, a później zdecyduję, czy warto je mieć. 😊 Zaczęłam googlować i bardzo szybko zorientowałam się, że nigdzie nie mogę znaleźć tego opowiadania. Szukając go, natknęłam się na dwie wzmianki o wcześniejszym opowiadaniu w serii przy opowiadaniu “Our Neighbours at the Tansy Patch” z sierpnia 1918 r. Skontaktowałam się z Carolyn Collins i Benjaminem Lefebvre, którzy potwierdzili moje przypuszczenia! Natknęłam się na opowiadanie, którego nikt wcześniej nie znalazł! Żeby było ciekawiej, aukcja dotyczyła nie całego czasopisma, ale tylko tych dwóch stron... Myślę, że Maud znów zadziałała z zaświatów. Już kiedyś kupiłam dom, choć wcale go nie szukałam, a teraz kupiłam opowiadanie, którego nie szukałam (w przeciwieństwie do wielu badaczy twórczości L.M. Montgomery). Przyznam się, że licytując opowiadanie pomyślałam, że przeznaczę je na prezent dla kogoś, kto go szukał, ale po tym, jaki szum wywołało to opowiadanie, chcę choć trochę pobyć jego właścicielką. 😊😊😊
L.M. Montgomery
Koty z
Wrotyczowego Zakątka
[Canadian Home Journal, październik
1917]
Przełożyła Magdalena Koziej
- Wrotyczowy Zakątek to najpiękniejsze miejsce na świecie,
mamusiu – mawiała Una.
Trudno się z tym zgodzić, podejrzewam wręcz, że mało
kto znalazłby w tym ustroniu piękno, sądząc je po samym wyglądzie, i gdyby nie
obdarzał go miłosnym spojrzeniem, które pozwalało dostrzec urok, jaki Wrotyczowy
Zakątek miał dla nas. Gdy ujrzałam go po raz pierwszy pewnego czerwcowego dnia,
kiedy przewieźliśmy tam swoje klamoty na lato, uznałam, że to miejsce bardzo
samotne, puste i opuszczone; zaś Salome Silversides, nasza stara służąca,
niańka i rodzinna despotka, otwarcie sarknęła:
- Pani Bruce, toć nie dacie rady mieszkać tu przez
całe lato. Od razu widać, że dach przecieka, a w promieniu mili nie uświadczysz
żadnego sąsiada. Tak sobie myślę, że skoro pan już musi zabawiać się
pacykowaniem, to mógłby znaleźć sobie do tego jakieś lepsze miejsce.
Salome za nic nie dała się przekonać, że zajęcie Dicka
to żadna zabawa. Na próżno zwracano jej uwagę, że Dick sprzedaje wszystkie
swoje obrazy, a my żyjemy z tych dochodów oraz wypłacamy jej z nich pensję. Salome nie dawała się przekonać i krzywiła się na
każde poświęcenie, które trzeba było zrobić z powodu „fanaberii pana”. Coroczne
letnie zesłanie do Wrotyczowego Zakątka zawsze
wywoływało jej biadolenie.
Przed naszym przybyciem to miejsce nie miało żadnej
nazwy, a ponieważ dom był otoczony z trzech stron gąszczem wonnego
wrotycza, wiec wspólnie uzgodniliśmy, że „letnią chatę” ochrzcimy Wrotyczowym
Zakątkiem.
Szary, obity deskami szalunkowymi domek stał na szczycie trawiastego pagórka, który wyrastał stromo i niespodziewanie przy głównej drodze. Nasze włości otaczał płot z rozchwierutanych sztachet, niemal zakryty w lecie przez gęstwinę bujnych nawłoci, a ledwie trzymająca się na zawiasach, sfatygowana furtka dawała dostęp od strony drogi. W zbocze pagórka wpuszczono głazy, stanowiące schody, po których wspinaliśmy się do frontowych drzwi. Za domem stała waląca się obórka, a w rogu Wrotyczowego Zakątka tkwiła stara szopa, którą Dick przysposobił na swoją pracownię. Przed domem, gdzie nie zdołał jeszcze wedrzeć się wrotycz, w letnim zmierzchu kołysały się i pieniły jak srebrzyste morze muskane księżycową poświatą, skłębione fale kminku. Poza tym jedynymi kwiatami rosnącymi we Wrotyczowym Zakątku były maki, które wznosiły pełne zachwytu, czerwone kielichy wokół werandy i na całym wzgórzu. U stóp pagórka, po lewej stronie domu, był mały, płytki staw o trawiastych, bezdrzewnych brzegach złociście obramowanych jaskrami.
Mieliśmy niewielu bliskich sąsiadów, ale dwóch znajdowało
się w zastrzeżonej ponuro przez Salome odległości mili. Jedna rodzina mieszkała dosłownie o rzut
kamieniem, ale jej posiadłość była
całkowicie niewidoczna z Wrotyczowego Zakątka, bo przesłaniał ją gęsty
świerkowy las. Wiele można by opowiedzieć o tych sąsiadach –
właściwie zbyt wiele, zasługują na
osobny tekst, więc nie możemy pozwolić, by wdarli się do wspominkowego artykułu
poświęconego kociakom z Zakątka.
Porterowie
mieszkali pół mili od nas, po drugiej stronie drogi. Z panem Porterem i jego
żoną nie zadzierzgnęliśmy bliższej znajomości, ale Dave Porter został honorowym
członkiem naszej rodziny już drugiego dnia po przybyciu tejże do Zakątka. Zjawiłby
się tam nawet pierwszego, gdyby matka mu pozwoliła; w każdym razie był tam,
kiedy wstaliśmy nazajutrz po przyjeździe, a dzieci natychmiast go zaadoptowały.
Był to jedenastoletni urwis o wesołej, zuchwałej, piegowatej twarzy, wielkich,
radosnych, zielonych oczach i płowej czuprynie. Jego odzienie było na tyle
skąpe, na ile tylko pozwalała
przyzwoitość, a na głowie zawsze miał tylko coś na pozór czapki. Jednak
miejskie wymogi mody nie obowiązywały we Wrotyczowym Zakątku, a Dave mógł sobie
rościć prawa do uznania z wielu innych powodów.
Mianowicie „wiedział wszystko”, jak twierdzili Leslie,
Una oraz Paddy. Na pewno znał wiele odwiecznych tajemnic lasów i pól. Wiedział,
gdzie rosną poziomki na wyżynach, w których bukowych lasach są najdorodniejsze
orzeszki; znał zakola strumyków, w których pluskały się pstrągi, i miejsca nad
stawami, w których najwcześniej zakwitały fiołki. Były mu znane ulubione siedliska
wszystkich polnych kwiatów, które kwitły od wiosny do jesieni. Potrafił
naśladować zawołania i odgłosy wszystkich ptaków i zwierząt, znał wszystkie
sekrety robali i żuczków, był jakby w zmowie z ptakami i pszczołami. Umiał
wróżyć z margerytek i wysysać słodki nektar z płatków czerwonej koniczyny.
Dzieciaki nigdy nie miały równie fascynującego towarzysza zabaw.
Czterokrotnie spędziliśmy we Wrotyczowym Zakątku szczęśliwe, beztroskie, nieodpowiedzialne
lato. Nawet Salome wreszcie pokochała to miejsce, chociaż nigdy nie kochała
naszych kotów, a wiele przyjemności z życia we Wrotyczowym Zakątku wiązało się
z naszymi kochanymi kiciusiami. Wszyscy kochaliśmy koty, oprócz Salome, która
ich nie znosiła i rzucała wciąż sarkastyczne uwagi pod ich adresem. Leslie
doprowadził ją kiedyś do furii słowami:
- Wiesz, co Salome? Twoje nazwisko świetnie się nadaje
na imię dla kota. Następnego szarego kociaka, jaki nam się trafi, nazwę
Silversides.
- Jeśli ośmielisz się to zrobić, utopię go – zagroziła
Salome. – To w ogóle hańba nadawać imiona kotom, jakby były chrześcijańskimi stworzeniami.
Mówię ci, że to czarci pomiot. Widać po oczach. Silversides, jeszcze czego!
Niech no cię tylko na tym przyłapię!
Kiedy wybraliśmy się do Zakątka tego pierwszego lata,
wzięliśmy ze sobą trzy kociaki. To znaczy my wciąż nazywaliśmy je kociakami,
ale one pozowały już na dorosłe koty,
tylko że nie potrafiły jeszcze wyrzec się frajdy, jaką dawało im gonienie za
własnym ogonem. Wszystkie były – jak naiwnie wierzyliśmy – pięknymi
kocurkami. Nie przepadaliśmy za pręgusami.
Jak zauważyła żałośnie Una „to ciągłe topienie kociąt jest takie bolesne”.
Jaskier należał do Lesliego. Jak można wywnioskować z imienia, był żółty, i
miał wyjątkowo lśniące futerko i połyskliwe, złociste uszy. Dymek, którego
zagarnął Paddy, był jasnym, puszystym szarakiem, a Królewicz Mróz*, ukochany
skarb Uny, śnieżnobiałym kotem z czarnym koniuszkiem ogona. Salome szczególnie
nie lubiła Królewicza, chociaż nie potrafiła wyjaśnić, z jakiego powodu.
- Daję pani słowo, że ten kot coś zbroi – oznajmiła
złowieszczo.
- Ale czemu tak myślisz, Salome? – dopytywałam się.
- Ja nie myślę- ja wiem – raczyła odpowiedzieć Salome.
Królewicz Mróz był ulubieńcem całej reszty- taki
czyścioszek, nigdy nie dopuszczał, by na jego białej szacie pojawiła się choćby
plamka. Miał urocze sposoby przytulania się i mruczenia, które budziły wzgardę
bardziej niezależnych Jaskra i Dymka. Tak
więc Królewicz dostawał więcej głasków, niż mu się należało z przydziału,
chociaż Leslie i Paddy byli zazdrośnie dumni ze swoich kociaków.
- Ogon Dymka jest za krótki – oświadczyła kiedyś Una.
- Bóg chyba dobrze wiedział, jakiej długości ogon dać
kociakowi – brzmiała miażdżąca riposta Paddy`ego.
Siadywaliśmy na szalonej werandzie w długie, przymglone,
rozkoszne letnie wieczory, koty harcowały wokół, ćmy żeglowały ponad wrotyczową plantacją, a
złocisty zmierzch przygasał i muskał purpurą zielone wzgórza w oddali,
świetliki zaś zapalały swoje skrzacie lampki nad stawem.
Zmierzch –trafnie zwany kocim
zmierzchem – to jedyna pora, kiedy kot się demaskuje. Poza tym zawsze jest
nieprzenikniony, ale w porze zmierzchu i rosy możemy uchwycić na mgnienie
zwodniczy sekret jego osobowości.
- Uwielbiam zmierzch – powiedziała kiedyś Una. –
Zawsze mamy ubaw. Wszystkie koty są wtedy takie dziwne, niepokojące i zachwycające.
Ganiały się jak szalone po pagórku i w kminku,
okrążały pędem dom, jak opętane stworzenia, wskakiwały nagle na nas i równie
niespodziewanie umykały w podskokach. Ich oczy świeciły jak klejnoty, ogony
kołysały się jak pióropusze. Kołatało w nich nerwowe, ukradkowe życie. Budziły
wówczas szczególną grozę w Salome, która nigdy nie uczestniczyła w naszych seansach o zmierzchu. Siedziała
ponura w kuchni i robiła na drutach, podczas gdy my raczyliśmy się
tajemnicą i czarem pogranicza, do czasu
gdy chmury złocistego zachodu zszarzały, a wielki żółty księżyc wzeszedł nad wzgórzami, by odbić się w
stawie. Wtedy to Salome stawała w drzwiach i rzucała z drwiną:
- Czy zamierzacie
zostać tu na całą noc z kotami, proszę pani? Nie twierdzę, że nie mają państwo
do tego prawa, skoro przyszła wam na to ochota, ale moim skromnym zdaniem o dziewiątej dzieci powinny być już w
łóżkach.
W sierpniu w naszym spokojnym kręgu nastąpiła tragedia. Królewicz Mróz miał
kociaka!
Nie sposób sobie wyobrazić, jak triumfowała Salome. Czyż nie ostrzegała nas zawsze, że Królewiczowi Mrozowi nie można ufać? Czyż nie obstawała przy tym, że ów kot okaże się niebezpiecznym złudzeniem? Ha, teraz sami widzimy!
Zatrzymaliśmy kociaka, który był śliczny, z ciemnopomarańczowym
futerkiem poprzecinanym ciemniejszymi pręgami.
Una nazwała go Złotkiem, a imię wydawało się odpowiednie dla małego psotnika, który w
okresie swego kocięctwa nie wykazywał
żadnych oznak złowrogiej natury, którą tak naprawdę posiadał. Salome ostrzegała
nas oczywiście, że nie można spodziewać się niczego dobrego po potomstwie
diabolicznego Królewicza Mroza, jednak jej kasandryczne krakanie zostało zlekceważone.
Tak przywykliśmy do tego, by uważać Królewicza Mroza
za przedstawiciela płci męskiej, że nie mogliśmy wyzbyć się tego zwyczaju. Tak więc nadal
używaliśmy wobec niego męskich zaimków, choć rezultat bywał niedorzeczny.
Matczyne zabiegi Królewicza wydawały nam się niezwykle śmieszne, bo nie
docierało do nas, że „on” jest matką. Goście
bywali zaintrygowani, kiedy Una napomykała niedbale o Królewiczu i jego
kociaku alba zwracała się surowo do
Złotka z poleceniem: „Idź do swojej matki i każ mu umyć sobie futerko”.
- Tak się nie godzi, proszę pani - mówiła z goryczą biedna Salome.
Ona sama szła na kompromis, zawsze
określając Królewicza jako „to” albo jako „białą bestię”.
*w oryginale Jack Frost. To samo imię występuje w „Rilli ze Złotego Brzegu” (1921)