(Pominięte kilka stron)
- Tu, na Wyspie, mam dziwne sny – zwierzała
się Nadia Rilli kilka dni później. Obie dziewczynki siedziały na małej ławeczce
przed Wymarzonym Domkiem jedząc zabrane na wyprawę kanapki.
- Co ci się śniło
tym razem? – Rilla zwróciła w stronę przyjaciółki zaciekawiony wzrok.
- Byłam… byłam
jakoś dziwnie ubrana, to znaczy może nie dziwnie ale tak jakoś bardzo biednie;
miałam słomkowy kapelusz i warkoczyki…
- I co w tym
dziwnego? – w głosie Rilli zabrzmiało rozczarowanie.
- Czekaj, bo to
nie koniec. Stałam na ganku jakiegoś domu, przede mną stali jacyś ludzie,
pytali jak mam na imię, a ja mówiłam, że Ania, ale żeby nazywali mnie Kordelią.
- Przecież to bez
sensu! – oburzyła się Rilla. – Dlaczego tak powiedziałaś?
- Sama nie wiem. I
w dodatku ci wszyscy ludzie byli jacyś tacy… nienormalni chyba. Kobiety z
gołymi głowami, w spodniach, w jakichś swetrach, krótko ostrzyżone…
- W spodniach? –
Rilla wyglądała na wstrząśniętą. – Z gołymi głowami? Niemożliwe!
- No właśnie
dlatego mówię, że te sny są dziwne. I ja w nich też jestem dziwna. Niby jestem
sobą, ale nie zawsze.
- Nie myśl o tym –
Rilla zerwała się z ławeczki. – Chodź, chłopcy nas wołają, idziemy do latarni
Kapitana Jima!
* * *
W Latarni przywitał ich wilgotny chłód, będący
miłą odmianą po upale panującym na zewnątrz. Po obejrzeniu wnętrza cała
gromadka usiadła na schodkach i odpoczywała. Nan i Di opowiadały coś sobie po
cichutku. Nadia oparła głowę o ścianę, Jim zamyślił się tak głęboko, że zdawał
się drzemać, Walter wpatrzył się w pas granatowej wody, widoczny nieopodal
latarni.
- Pan Ocean –
szepnął. – Pan Ocean…
- Co mówisz,
Walterze? – Rilla spojrzała zaskoczona na brata. On zwrócił na nią błyszczące
oczy.
- Czytałem książkę
o pewnym kapitanie, który, zawsze jak wypływał na Atlantyk, witał się z
oceanem.
- Jak to „witał
się”? – w głosie Jima zabrzmiała lekka kpina. – Rękę mu podawał czy jak?
- Ach, to była
cała ceremonia! – zawołał Walter. - Razem z pierwszym oficerem szedł na dziób
statku, za nimi steward niósł tacę z butelką najlepszego koniaku i trzy
kielichy. Steward napełniał te kielichy, po czym kapitan gromko wołał trzy razy
„Dzień dobry, Panie Ocean, dzień dobry!” i zawartość jednego kielicha wylewał
na fale. Pozostałe dwa oczywiście wypijali, on i oficer.
- I co? – spytała
rozśmieszona Rilla. – Pan Ocean był zadowolony z tego powitania?
- Chyba tak,
Rillo-ma-Rillo – poważnie odpowiedział Walter. - Bo nigdy nie zdarzyło się,
żeby kapitan na Atlantyku miał kłopoty, sztormy, czy coś w tym stylu. Chociaż
raz zdarzyło mu się coś zabawnego.
Teraz już wszyscy słuchali z zapartym tchem.
- Kiedyś ten
kapitan musiał zastąpić innego kapitana na jego statku. Ten statek miał jakoś
źle wyprofilowany dziób, czy coś, w każdym razie każda większa fala wdzierała
się na pokład. Z tego powodu wydano kategoryczny zakaz wychodzenia na dziób
podczas nawet niewielkiego sztormu. Kapitan albo o tym zapomniał, albo nie
wiedział, albo zlekceważył ten zakaz. No i jak zaczął się sztorm, to wyszedł na
pokład, żeby zaklinać fale.
- Co robić? –
parsknął Shirley.
- Zaklinać fale.
On na swoim własnym statku, tym, którym zawsze dowodził, miał dokładnie
opracowany taki rytuał – przyprowadzał na dziób grono wybranych pasażerów,
ustawiał ich w bezpiecznym miejscu, wyliczał, która fala wpadnie na pokład, bo
na oceanie co dziewiąta fala jest większa, i wchodził na dziób, wyciągał ręce
nad wodą mówiąc „Cicho, Panie Ocean, cicho!” po czym podawał ramię
najładniejszej pasażerce i spacerował z nią wzdłuż relingów, to znaczy tych
barierek. A potem odprowadzał ją na miejsce i w tym momencie miejsce
przechadzki zalewała ogromna fala. Oczywiście wszyscy byli zachwyceni i oczarowani.
- Ja myślę! –
zawołał Jim. – Co za spryciarz!
Reszta milczała, zafascynowana.
- I ten właśnie
kapitan – podjął Walter – na tym nieswoim statku, na którym miał zastępstwo,
postanowił zaklinać fale, gdy zaczął się sztorm. Na szczęście nie zabrał ze
sobą nikogo z pasażerów, a jedynie pierwszego oficera i bosmana. Gdy tylko
wyciągnął dłonie nad wodą, na pokład wdarła się fala, zwaliła go z nóg i byłby
spadł do oceanu, gdyby bosman go nie złapał. Stracił tylko buty i skarpetkę.
Pierwszy oficer zaczął mu robić wymówki, i przypominać, że na tym statku nie
wolno podczas wysokiej fali wchodzić na dziób, a na to kapitan: Kochany mój! Nic nie rozumiesz! Pomyliłem
się! Zamiast powiedzieć „Cicho, Panie Ocean!” powiedziałem „Cicho, Matka
Morze!”
Zebrani wybuchnęli
gromkim śmiechem. Nadia pomyślała, że kapitan, który rozmawia z oceanem – to
musiał być wspaniały człowiek.
- Zaraz, zaraz –
zorientowała się nagle. – A czy ten kapitan naprawdę istniał czy to tylko taka
powieść?
- Istniał naprawdę
– zapewnił ją Walter. – Był Polakiem, nazywał się Eustazy Bork… Borkowski.
- Szkoda że
Kapitan Jim nie żyje – powiedziała z żalem Nan. - Na pewno o nim słyszał, może
go nawet znał. Gdyby żył to moglibyśmy go zapytać.
- Kapitan Jim
mieszkał w tej latarni – wyjaśniła Rilla Nadii. - I był latarnikiem.
- Latarnikiem?
Przecież był kapitanem? – zdziwiła się Nadia.
- Był już zbyt
stary, żeby pływać na statkach, więc został latarnikiem.
- Czytałam
opowiadanie o latarniku – powiedziała Nadia powoli, jakby z namysłem. – Tam był
taki piękny opis oceanu… czekajcie, przypomnę sobie.
Wstała ze schodka
i patrząc rozmarzonym wzrokiem na granatowy bezkres, przypominała sobie kolejne
zdania.
- Była to chwila wielkiego spokoju i ciszy – zaczęła uroczyście.
- Zegary aspinwalskie wybiły piątą po
południu. Jasnego nieba nie zaciemniała żadna chmurka, kilka mew tylko pławiło
się w błękitach. Ocean był ukołysany. Nadbrzeżne fale zaledwie bełkotały z
cicha, rozpływając się łagodnie po piaskach…
Urwała.
Sześć par oczu wpatrywało się w nią z natężeniem.
- Nie
pamiętam, jak to leciało dalej – Nadia nagle się speszyła. – Ale ten latarnik
tak zaczytał się w książce, że zapomniał zapalić latarnię i stracił posadę.
-
Kapitan Jim nigdy by tak nie zrobił! – zawołała Rilla.
-
Kapitan Jim nawet czytając księgę swojego życia pamiętał, żeby zapalić latarnię
– potwierdził Jim. – Umarł o świcie, przeczytawszy całość. A latarnia nadal się
paliła.
- I to
zaalarmowało naszego tatę – dodała Di. – Wiedział, że Kapitan bardzo
skrupulatnie przestrzega godzin zapalania i gaszenia latarni, więc jak
zobaczył, że latarnia pali się w dzień, od razu wiedział, że coś się stało.
-
Znaliście go? – spytała Nadia z zapartym tchem.
- Nie – pokręcił
głową milczący do tej pory Shirley. – Wszyscy urodziliśmy się już po jego
śmierci.
- Nieprawda –
zaprzeczył Jim. – Ja go znałem, a raczej to on znał mnie, bo byłem za mały,
żeby cokolwiek zapamiętać. Imię mam po nim, mama uznała, że jej pierwszy syn
musi nosić imię Kapitana. Często go wspomina. Mówi, że był wspaniałym
człowiekiem.
- Żegluje teraz
gdzieś po oceanach niebieskich – szepnął zamyślony Walter. – Po Oceanach Pana…
- I po Panach
Oceanach – dodała cicho Nadia.
Joanna Okularczyk "Nadia of Blue Moon"
INSPIRACJE,
CYTATY, ZAPOŻYCZENIA
1. Lucy Maud Montgomery: „Ania z Zielonego
Wzgórza”, „Wymarzony Dom Ani”, „Dolina Tęczy”, „Rilla ze Złotego Brzegu”
2.
Lucy Maud Montgomery „Dzienniki”
3.
Henryk Sienkiewicz „Latarnik”
4. Karol Olgierd Borchardt „Szaman morski”
5. Blog: kierunekavonlea.blogspot.com
7.
Facebook, profil „Bernadeta Milewski”