Dziś niespodzianka :) Wywiad z Panem Pawłem Beręsewiczem, tłumaczem „Ani z
Zielonego Wzgórza”, który zgodził się odpowiedzieć na kilka moich pytań.
Serdecznie zapraszam!
B.M.: Jesienią ubiegłego roku Wydawnictwo Skrzat wydało "Anię z
Zielonego Wzgórza" w Pana tłumaczeniu. Za kilka tygodni ukaże się również
"Ania z Avonlea". Jak trudno tłumaczy się książki, które zna i kocha
kilka pokoleń czytelników i z jakimi najpoważniejszymi wyzwaniami musiał się
Pan zmierzyć w trakcie pracy nad książkami LM Montgomery?
P.B.: Nowy przekład tak zwanej „kultowej” książki to zawsze spore wyzwanie.
Zdaję sobie sprawę, że istnieje cała rzesza miłośników „Ań”, którzy wychowali
się na starym tłumaczeniu pani Bernsteinowej i przekład razem z całą książką na
trwałe wrosły w pejzaż wspomnień o szczęśliwym dzieciństwie. Ja z moim nowym
tłumaczeniem staję się intruzem w tej piękniej krainie. Dlatego nie próbuję
rywalizować z poprzednikami, poprawiać ich, porównywać się z nimi. Ja nawet nie
znam wcześniejszych przykładów. Proponuję „Anię” taką jaką odczytałem z kart
oryginału i jaką polubiłem. Pewnie niektórzy po prostu wzruszą ramionami, inni
będą się zżymać, a jeszcze inni z ciekawości sprawdzą, jak różnie można
przetłumaczyć tę samą książkę. Jest wreszcie spore grono czytelników, którzy
jeszcze „Ań” nie czytali. Oni będą mogli wybrać, który tłumacz po raz pierwszy
zabierze ich do Avonlea.
B.M.: Ile trwała praca nad tłumaczeniem pierwszego tomu serii, a ile w
przypadku "Ani z Avonlea"? Jak wygląda praca tłumacza? Czy pracuje
Pan określoną ilość godzin na tydzień/miesiąc? W jaki sposób przygotowywał się
Pan do tłumaczenia książek LM Montgomery?
P.B.: Nad tłumaczeniem pierwszego tomu pracowałem około pół roku. „Ania z
Avonlea” zajęła mi już trochę mniej czasu. Po pierwsze jest nieco krótsza, po
drugie chyba kolejne tomy zawsze łatwiej się tłumaczy. Wraca się do znanych
miejsc i postaci, na nowo podejmuje się przećwiczoną wcześniej melodię i frazę.
W pracy staram się narzucić sobie pewną dyscyplinę, ale nie jest to łatwe, bo
zajmuję się nie tylko tłumaczeniami. Jestem również pisarzem i jako autor
książek dla dzieci i młodzieży sporo podróżuję po kraju, spotykając się z
czytelnikami. Tłumaczenie to o tyle wdzięczne zajęcie, że można nad nim usiąść
nawet na chwilę w hotelu, po całym dniu spotkań. Pisanie własnych tekstów w
takich warunkach byłoby dla mnie bardzo trudne. Przygotowując się do pracy nad
przekładami Ań zrobiłem, jak to się brzydko mówi „research”. Poczytałem trochę
o autorce, o realiach społecznych i obyczajowych. Jednak największym wyzwaniem
było ułożenie sobie w myślach topografii Avonlea i okolic. Oglądałem zdjęcia i
mapy. Przeglądałem w internecie strony fanów Ani. Sam jestem ciekaw, jak ma się
Avonlea, które stworzyłem sobie w wyobraźni do prawdziwych miejsc na Wyspie
Księcia Edwarda.
B.M.: Co nowego wielbiciele Ani przyzwyczajeni do tłumaczeń Pani Rozalii
Bernsteinowej znajdą w Pana tłumaczeniach? Czy nowe tłumaczenia kieruje Pan
głównie do osób, które wcześniej nie czytały innych tłumaczeń, czy też uważa
Pan, że miłośnicy i znawcy Ani znajdą w Pańskich tłumaczeniach interesującą i
twórczą interpretację oryginału?
P.B.: Już trochę wcześniej na to pytanie odpowiedziałem. Powtórzę: nie znam
poprzednich tłumaczeń albo raczej znam je tylko w krótkich urywkach. Mogę
najwyżej powiedzieć, co ja najbardziej lubię w tych książkach, a co
prawdopodobnie znalazło odbicie w moim tłumaczeniu. Otóż podoba mi się stosunek
autorki do świata i ludzi, których opisuje – pełen ciepła i subtelnej,
inteligentnej ironii. Bawi mnie proces przepoczwarzania się Ani. Jej rozterki,
dylematy, wątpliwości i wszystkie te trudy dorastania, które stają się odrobinę
łatwiejsze do zniesienia dzięki oparciu w serdecznych, życzliwych, bliskich
ludziach. Jednak nawet ci serdeczni, życzliwi i bliscy mają swoje drobne wady,
śmiesznostki i dziwactwa, które autorka punktuje z rozbrajającym wdziękiem. Z
uśmiechem poznajemy całą galerię gaduł, uparciuchów, złośników, skner, zrzęd, spryciarzy,
mruków, pięknoduchów, choleryków i im bardziej się uśmiechamy, tym większą
czujemy do nich sympatię.
B.M.: W "Ani z Zielonego Wzgórza" zastąpił Pan panią Małgorzatę
Linde pojawiającą się w wersji oryginalnej Rachel Lynde (brawo za odwagę!). Czy
w Pana tłumaczeniu "Ani z Avonlea" spotkamy Jasia Irvinga czy też
Paula? Czy Tolę i Tadzia zastąpią Dora i Davy?
P.B.: Przyjąłem zasadę niespolszczania imion i nazwisk. Wydaje mi się, że w
obecnych czasach w kulturze masowej anglojęzyczne imiona są tak powszechne, że
nie ma potrzeby bronić czytelników przed nimi. Akcja powieści toczy się w obcym
dla nas kontekście kulturowym i ten kontekst stanowi jeden z jej smaczków. Moim
zdaniem spolszczanie kontekstu powinno być ograniczone do minimum. Jak we
wszystkim należy tu zachować zdrowy rozsądek. W moim tłumaczeniu w zasadzie
pozostawiłem oryginalne brzmienie imion, nazwisk i nazw miejscowości. Wyjątkiem
jest sama Ania, (która występuje chociażby w tytule, a zmienianie tytułu byłoby
bezsensowne), Maryla oraz Mateusz. Uznałem, że ta ostania dwójka tak się już
wryła w świadomość czytelników w polskiej wersji, że nie będę tego zmieniał. W
przypadku Mateusza zaważyła również fleksja. Oryginalnego imienia Matthew nijak
nie da się odmienić po polsku, a bez tego trudno byłoby skonstruować naturalnie
brzmiące polskie zdania. Spolszczyłem również nazwy farm w Avonlea, np. Zielone
Wzgórze oraz oczywiście romantyczne nazwy nadawane przez Anię różnym elementom
miejscowego krajobrazu. Tak że podsumowując, w moim tłumaczeniu „Ani z Avonlea”
spotkamy Paula Irvinga oraz Davy’ego i Dorę Keathów.
B.M.: Która z przygód Ani wydaje się Panu najbardziej zabawna? Czy praca
nad zabawnym tekstem upływa szybciej?
P.B.: Jestem świeżo po tłumaczeniu „Ani z Avonlea” i tam szukam odpowiedzi
na Pani pytanie. Zabawna i bardzo prawdziwa, choć całkowicie niepoprawna
politycznie wydaje mi się scena, w której Ania w porywie złości spuszcza lanie
niepokornemu uczniowi, przez co sprzeniewierza się swoim ideałom, ale za to
zyskuje szacunek delikwenta. Bardzo lubię pracować nad zabawnymi tekstami.
Wspólnota poczucia humoru z autorem tłumaczonej powieści z pewnością ułatwia
pracę.
B.M.: Przetłumaczył Pan też "Przygody Tomka Sawyera" Marka
Twaina. Sam Twain bardzo polubił rudowłosą bohaterkę wykreowaną przez LM
Montgomery. Czy i Pan podziela ten sentyment?
P.B.: Tak, podzielam ten sentyment. Zresztą wcale się Twainowi nie dziwię,
bo jego styl i poczucie humoru są bardzo podobne do stylu autorki „Ań”. Moim
zdaniem „Ania z Zielonego Wzgórza” to taki „Tomek Sawyer” dla dziewczyn. Obie
książki tłumaczyłem i obie z ogromną przyjemnością.
B.M.: Czy tłumacząc utwory innych pisarzy, ma Pan czasem chęć zmienić bądź
poprawić oryginalny tekst? Czy w książkach o przygodach Ani nastąpiła chwila
buntu i zrodziła się w Pana głowie alternatywna wersja? Jeśli tak, to którą z
przygód Ani najchętniej by Pan zmienił i w jaki sposób?
P.B.: Zwykle nie mam pokus, żeby coś zmieniać w warstwie fabularnej. Dla
mnie przekład jest zabawą z językiem. W tej warstwie tłumacz ma pewną swobodę i
może sobie „zaszaleć”. Oczywiście trzeba się trzymać w pewnych granicach, ale i
tak zwykle jest okazja do twórczej satysfakcji.
B.M.: Dziękuję za rozmowę i życzę Panu, aby Pana tłumaczenia przyczyniły
się do powiększenia grona wielbicieli Ani oraz twórczości Lucy Maud Montgomery.
P.B.: Dziękuję bardzo.