Przedwczoraj pisałam o przesyłce z Wyspy, a dziś będzie o innej przesyłce...
Długo wyczekiwana przeze mnie „Ania z Zielonego Wzgórza” w tłumaczeniu p. Pawła
Beręsewicza dotarła w końcu do mnie i od razu zachwyciło mnie to nowe wydanie.
Widziałam sporo zdjęć tej książki zanim zobaczyłam ją na własne oczy, ale żadne
z nich nie oddaje jej piękna. Twarda oprawa, piękne ilustracje, gruby kredowy
papier, elegancka czcionka i duży format książki sprawiają, że książka ta jest
wyjątkowa. Jest to jedna z tych książek, przed czytaniem których myje się
ponownie ręce, aby przypadkiem nie pobrudzić jej śnieżnobiałych stron, a każdą
kartkę przewraca się w ten specyficzny sposób, który gwarantuje, iż nie wyrządzi
się jej żadnej krzywdy (zakładam, że każdy ma ten swój własny sposób 😊).
Nie mam niestety wydania „Ani z Zielonego Wzgórza”, które przeczytałam jako
pierwsze. Było to wydanie z 1976r. w twardej oprawie, które wraz z „Anią z
Avonlea” podarował mi mój kuzyn w czasach, kiedy szczytem moich ambicji powinna
była być samodzielna lektura książeczek z cyklu „Poczytaj mi mamo”. Ten, być
może zbyt wczesny, prezent spowodował, że zaledwie 3 lata później, jako 9-latka,
przeżywałam wzloty i upadki wraz z rudowłosą sierotką z Kanady. Mniej więcej w
tym czasie zrodziło się moje marzenie odwiedzenia Wyspy Księcia Edwarda, które
zdradzane szeptem w poważnych rozmowach z sąsiadkami sprawiało, że te ostatnie
unosiły wysoko brwi wątpiąc w moje słowa. Całkiem niedawno jedna z nich
przypomniała mi o tym (bo ja tylko pamiętam, że dosyć szybko zaliczyłam „Anię”),
dodając, że i ona była w gronie niedowiarków. Przyznam, że i mnie nachodziły
chwile zwątpienia. Kiedy zaczęłam uczyć się języka angielskiego w liceum, jedno
z pierwszych wypracowań w tym języku napisałam na temat miejsc, które chciałabym
w przyszłości odwiedzić. Pamiętam dokładnie, że numerem jeden nadal była Wyspa
Księcia Edwarda, ale pojawiło się wytłumaczenie, że marzę o niej od wieku
pacholęcego, jednak będąc u progu dorosłości muszę realistycznie spojrzeć w
przyszłość, która najprawdopodobniej z Wyspą zbyt wiele wspólnego nie będzie
miała. Okazuje się jednak, że czasem wiemy o wiele więcej jako dzieci – pewnie
dlatego, że wówczas z racji wzrostu nie mamy okazji zbyt często oglądać
unoszonych brwi niedowiarków :)
Wracając jednak do nowego pięknego
wydania „Ani z Zielonego Wzgórza – prezentuję wspólne zdjęcie 3 wydań i od razu
widać, że moje zachwyty są w pełni uzasadnione.
To, czego nie
zauważyłam na wcześniejszych zdjęciach, to cytaty z książki wplecione w rude
włosy Ani na okładce. Również na jej twarzy pojawiają się pojedyncze litery –
kolejny interesujący element szaty graficznej.
Sama Ania była z pewnością dla Pani Sylwii Kaczmarskiej największym wyzwaniem. Jak przedstawić postać, którą każda wielbicielka albo sama dokładnie sobie wyobraziła, albo posiłkuje się Anią z filmów Sullivana? Moim zdaniem udało się tego dokonać i Ania z najnowszego polskiego wydania jest jedną z najbardziej udanych prób przedstawienia bohaterki stworzonej przez LM Montgomery.
Wszystkie ilustracje są wyjątkowe i kilka z nich już wstawiałam na blogu wraz z krótkim wywiadem z Panią Sylwią Kaczmarską. Jednak teraz chciałam wspomnieć o przepięknych ilustracjach kwiatów, które pojawiają się na stronach kończących rozdziały. Każdy, kto był na Wyspie Księcia Edwarda, wie, jak ważną jej ozdobą są kwiaty. Również Maud uwielbiała kwiaty – od pelargonii w doniczkach po ogród kwiatowy, którym się osobiście zajmowała. Zarówno na Zielonym Wzgórzu, jak i w miejscu, gdzie znajdował się dom dziadków Maud częścią scenerii są właśnie kwiaty. Nie mogło więc ich również zabraknąć w książce. Szczególnie spodobała mi się ilustracja łubinu, który na stałe wpisany jest w krajobraz Wyspy. Myślę, że umieszczenie tej ilustracji nie było przypadkowe.
Jak widać, strona graficzna książki jest ucztą dla oka. Dzięki nowemu tłumaczeniu Ania z lekko przykurzonej postaci z przełomu XIX i XX wieku staje się żyjącą istotą, której losy zaciekawją również współczesnego młodego czytelnika. Przeczytałam ją z wielkim zainteresowaniem i porównywałam z wersją Rozalii Bernsteinowej oraz z oryginałem. Z czystym sumieniem polecam tę wersję wszystkim – i tym, którzy sięgają pierwszy raz po Anię, jak i tym, którzy co jakiś czas odświeżają sobie jej przygody. Ja natomiast przygotowałam sobie już całkiem nową półeczkę i mam ogromną nadzieję (tutaj wielki uśmiech do Wydawnictwa „Skrzat” :)), że półka ta wypełni się całą serią książek o Ani w nowym tłumaczeniu i szacie graficznej.